• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    klajstru, którym to klajstrem przyklejać się miało cienkie listewki papieru
    do szczelin w ramach okiennych... Dzięki jednak niespodziewanej pogodzie,
    zabiegi te okazały się przedwczesne. Sagan powrócił na półkę, a skisły
    klajster wyrzucono na śmietnik, gdzie go świnie zżerały potrosze,
    chrząkając z zadowolenia i podziwu nad marnotrawstwem ludzkiem. Pracując
    nieustannie wpobliżu domu, Cesia zżywała się z otoczeniem. Nauczyła się
    rozpoznawać spotykanych w ogrodzie parobków, rozróżniać głosy, dobiegające
    z oddali. Nieskomplikowane to były dzwięki. Z podwórza dolatywało, jak
    długi dzień, monotonne charczenie piły, którą od rana do nocy rżnięto
    deski. Na tle tego charczenia, jak na tle rytmicznego akompanjamentu,
    wybijały się dopiero inne melodje podwórza: zarżał koń, prowadzony do
    studni, beknęła owca, zakrzyknął któryś z fornali, a echo głosu, odbiwszy
    się o ścianę stodoły, wracało urywaną falą... W ciasnem zagrodzeniu około
    kuchni czeladnej gdakały kury, pracowicie grzebiąc dzień cały w zdeptanej
    ziemi. Od czasu do czasu zakrzyczał ochrypłym głosem młody podrostek
    koguci, zaniosła się histerycznym wrzaskiem perliczka, lub warknął pies,
    zbudzony znienacka. Wszystko to razem tworzyło całą gamę tonów, drgających
    pod błękitną kopułą gigantycznego dzwonu, którego serce zda się, właśnie ów
    dworek szemrzący życiem - uderzało w cieńsze i grubsze warstwy powietrzne,
    przenosząc głos dalej, aż na skraj ziemi, gdzie za rzadkim borkiem sosnowym
    widniał i połyskiwał rudawy pasek spełzłych na słońcu rżysk. Wsłuchując się
    w tę ciszę, tętniącą życiem, Cesia prawie, z pogardą myślała o nikczemnym
    stukocie miejskim, w którym nic nie jest dzwiękiem, a wszystko tylko
    hałasem, nieznośnie męczącym uszy. Tydzień pobytu w Rosiance dobiegał
    końca. Przeminął dziwnie szybko i przyniósł mnóstwo wrażeń, w które
    obfitowały blizniaczo napozór podobne dni, upływające niepostrzeżenie,
    pomiędzy wschodem i zachodem, otwarciem i zamknięciem powiek... W sobotę po
    południu, przy podwieczorku pan Tomasz Górski zagadnął nagle: - Jakże się
    pani czuje tu u nas? Cesia podniosła oczy z nad filiżanki, którą właśnie
    trzymała przy ustach. We wzroku jej przemknęło zdziwienie. Postawiła
    filiżankę, dotknęła końcami palców serwety i dopiero wówczas rzekła
    spokojnym głosem: - Bardzo dobrze. - Szczerze to pani mówi? - Szczerze. - W
    takim razie miło mi bardzo, że pani się z temi kątami oswaja. Pragnąłbym,
    aby tu pani było jak najlepiej. Bardzobym tego pragnął. Zatargał wąsa,
    chrząknął i znowu spojrzał na dziewczynę : - A wygodnie pani w tym
    maciupeńkim pokoiku? To jest chciałem zapytać, czy chociaż jako tako? -
    Dziękuję panu. Bardzo mi wygodnie - odparła Cesia tonem konwencjonalnej
    grzeczności, i nagle ogarnął ją gniew na samą siebie. Dlaczego jest ciągle,
    nieustannie taka jakaś sztywna wobec człowieka, który z całą prostotą
    okazuje jej swoją serdeczność i dbałość? Dlaczego nie odpowiedziała mu
    szczerze, z całego serca: jest mi tu ogromnie dobrze, tak dobrze, jak nie
    myślałam, że będzie... Czemu nie potrafiła wymowniej opisać swoich
    codziennych radości z powodu słońca i ciszy, którą się dotychczas nacieszyć
    jeszcze nie zdołała? Czemu zamiast prawdziwych, szczerych słów zachwytu,
    wyrzucała z krtani zdania płaskie, obojętne niemal... Słowa zdawkowych
    grzecznostek. Czyż się tutaj nie czuła doprawdy jak w domu? Lepiej nawet,
    o, stokroć lepiej... Przed oczami zamigotał jej obrazek codziennego życia w
    Warszawie. Tych nielicznych dni, spędzonych w rodzinie, bez uczestnictwa
    licznych "przyjaciół" i "przyjaciółek" Meli. Wieczór. Lampa wisząca nad
    stołem z niesprzątniętemi resztkami kolacji. Gdzieś, w głębi pokoju Mela,
    wpółrozłożona na kanapce, z nieodstępną książką w ręku i nudą na twarzy. A
    przy stole ona i Roman, oboje zajęci swoją robotą, czasem pogawędką o
    charakterze dyskusji, często partyjką szachów, które bywały ich najmilszą
    rozrywką. Czy to był ów zakątek, o którym Cesia powiedzieć mogła: wszędzie
    dobrze, ale w domu najlepiej... Czyż to był rzeczywiście jej dom? Znalazła
    się tam przygodnie, zamieszkała u siostry po śmierci matki. A przedtem
    mieszkała to tu, to tam... Zależnie od warunków, zależnie od kaprysu
    rodziny... Przez kilka lat kształciła się w klasztorze, potem chodziła na
    kursy, na ćwiczenia praktyczne... Nigdy nie miała domu, o którym mogłaby
    powiedzieć: swój. A, nie. Był taki, kiedyś, w przeszłości, dawno... Nieduży
    dworek, wyzierający z gęstwiny malw i słoneczników. Na terkoczącej bryczce
    przyjeżdżał ktoś zdrożony, ktoś, czyje rysy zatarły się w pamięci... Mówiło
    się do niego "tatka ' - brał na kolana i huśtał wysoko, pod belkowany
    sufit; małą córeczkę, którą widywał przelotnie, zwykle co kilka tygodni i
    zwykle przez kilka godzin. To było dzieciństwo i... dom. Wspomnienie
    pierzchło. Cesia poczęła mrugać powiekami, potem przetarła je wierzchem
    dłoni, jakby dla spędzenia ostatnich widziadeł i spojrzała na swego
    chlebodawcę. Górski siedział, nieco zgarbiony, na krześle i patrzał w okno,
    za którem błękitniał zmierzch. Wiechowate wąsy poruszały się zlekka,
    jakgdyby przeżuwał jeszcze ostatni kąsek niedojedzonej kromki, A może tylko
    przeżuwał własne myśli, bo nagle rzekł, nawpół do siebie: - Tak. Pusto
    tutaj chwilami. Ogromnie pusto. Obrócił głowę ku Cesi, uśmiechnął się z
    dobrocią i zaraz dodał weselszym tonem: - Ale jutro przekona się pani, że i
    do mojej pustelni zaglądają ludzie. Będziemy mieli gościa. - Gościa? -
    powtórzyła machinalnie. - Częsty gość, ale zawsze mile tu u nas widziany.
    Pani go zresztą zna. Cesia miała już spytać, kto taki, ale w tej samej
    chwili przyszedł jej na myśl Jerzy Darnowski, więc milczała, siedząc
    sztywna, z obojętnie uprzejmym wyrazem twarzy. Tylko przez usta przewinął
    się uśmiech, niepozbawiony ironii. "Porucznik Meli" przemknęła drwiąca myśl
    przez głowę i natychmiast zawtórowała jej następna: "nie pierwszy pewno i
    nie ostatni "flirt" starszej siostry". Uśmiech na twarzy zgasł nagle, a
    przed oczyma zarysowała się wyraznym konturem głowa Romana Grabowickiego.
    Ta ładna głowa z wyrazem cierpienia w głębokich oczach. Pan Tomasz znów
    zaczął mówić, wpadłszy na ulubiony i nigdy niewyczerpany temat swego
    sąsiada i niedoszłego zięcia. Rozwodził się, swoim zwyczajem szeroko i
    długo, o zaletach Jerzego Darnowskiego. Cesia westchnęła z ulgą. Tubalny
    głos starego szlachcica rozproszył koszmar, skradający się ołowianym
    krokiem wprost ku niej. Mogła znowu zapomnieć, bodaj na chwilę, że tam,
    daleko żyją istoty lekkie, jak puch i puste - i głupcy, którzy przez nie
    prawdziwie cierpią. VIII. Zaprzęgaj, zaprzęgaj, a żywo! - huczał pan Tomasz
    z ganku, zwinąwszy dłonie w trąbkę. W ciemnym, odświętnym surducie wyglądał
    okazale i nawet znacznie młodziej. Olśniewającej bieli kołnierzyk odcinał
    się zabawnie jasną pręgą od reszty ubrania i ogorzałej twarzy. Wąsy,
    starannie wyczesane, straszyły się na policzkach mniej zadzierzyście.
    Dziedzic Rosianki od wczesnego rana był już gotów i czekał tylko godziny, a
    której, jak rok długi, co święto jezdził na sumę. Pomimo, że do kościoła
    nie było dalej, jak kwadrans drogi naprzełaj przez pola, pan Górski
    wyruszał bryczką zaprzężoną w dwa najlepsze, cugowe konie. Osobiście zwykł
    był przedtem lustrować pojazd i uprząż, łając przytem furmana za byle
    niedopatrzenie. Cesia Bielawska kończyła w jadalni śniadanie. Usłyszawszy
    donośny głos z ganku, drgnęła, zerwała się z krzesła i dopiero po chwili
    usiadła znowu, śmiejąc się z własnych nerwów... Nie przywykła jeszcze do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl