-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niemieckich czołgach widziałem napisy kredą: Stalin jest świnia . I pan to nazywa
sojuszem?
Baba znów kopnęła mnie w nogę. Wrzasnąłem na nią ze złością:
- Uspokój się, stara... bo jak jeszcze raz kopniesz, to w złości mogę wybić
kilka zębów. Jak się która boi, to wysiadka z przedziału.
- My jesteśmy do wojny dobrze przygotowani - znów powiedział Niemiec. -
Oglądałem nasze magazyny żywnościowe i zbożowe. Możemy nawet pięć lat
prowadzić wojnę. Teraz mamy doświadczenie. Nie powtórzy się rok 1918, kiedy to
po zakończeniu wojny jeszcze trzysta tysięcy ludzi umarło z głodu, bo nie
dostarczono żywności. Cała ludność Polski zginie, zanim jedno niemieckie dziecko z
głodu umrze.
- Zmiej się pan z tego - odpowiedziałem z uśmiechem, mimo że chętnie
urżnąłbym mu łeb za wypowiadanie takich teorii. - To pan nie zna polskiego chłopa.
Już on tak wyspekuluje, że dla siebie będzie miał i jeszcze do miasta dostarczy. A wy
wojnę i tak przegracie. Choćby miała trwać dziesięć lat, to przegrać musicie. Jeszcze
nigdy nie wygrał wojny taki, co staje do draki z całym światem.
Gdy wysiadał w Dęblinie, powiedział grzecznie: Do widzenia , a patrząc na
mnie dodał:
- Przekona się pan, że ja mam rację.
- Zobaczymy, przyszłość okaże. Tylko szkoda, że wtedy nie będziemy mogli
się spotkać.
W wagonie dla Niemców spokojnie dojechaliśmy do Warszawy.
Następnego dnia porozumiałem się z chłopakami i znalezliśmy miejsce dla
mojego załącznika ze wsi. Poszła pracować do sklepu - za mieszkanie, wyżywienie
i dodatkowy niewielki zarobek.
Za dwa tygodnie będę znów jechał do matki. Ciekaw jestem, jaka tym razem
spotka mnie przygoda i czego nowego się nauczę, bo podobno podróże kształcą.
ZABAWA
Niedziela rano. Mały jak zwykle siedzi u mnie. W jego mieszkaniu o
wymiarach trzy i pół na cztery i pół metra tłok, bo jest sześć dorosłych osób, tak że
przy najlepszym doborze do spania muszą być jednak cztery łóżka. Jestem w domu
sam, więc Mały często u mnie nocuje.
- Dawno nie byliśmy na żadnej potańcówce - odezwał się Mały jakby sam do
siebie. - Warto byłoby zrobić wyskok w miasto i potańczyć trochę.
- Ale gdzie pójdziemy? - zapytałem. - Towarzystwo Przyjaciół Czerniakowa
zamknięte, a w miasto coś nie mam chęci iść. Szkopy działają mi na nerwy. Za dużo
ich chodzi po mieście. %7łeby potańczyć, trzeba coś wypić, a znów jak będę na cyku, to
może dojść z nimi do draki. A wiesz, że zawsze chodzę z kominem . Wolę siedzieć
w domu. Tu, na dzielnicy, nie muszę przynajmniej oglądać ich mord. Boję się, żeby
nie wyszła jakaś większa heca.
- Nie musi być zaraz hecy - przekonywał Mały - a potańczyć warto. Podobno
czynna jest sala tańca na Chmielnej. Możemy pójść zobaczyć, a jak nam się nie
spodoba, to wrócimy do domu.
- Ale komina nie biorę - zastrzegłem się. - Nie chcę, żeby znów wyszło coś
takiego, jak wczoraj w tramwaju.
A wczoraj w tramwaju to było tak: pojechałem z Małym na miasto upłynnić
trochę towaru. Po pomyślnym załatwieniu transakcji wstąpiliśmy do knajpy, w której
wypiliśmy do obiadu kilka dalekobieżnych wódek. Do domu wracaliśmy
tramwajem. Wsiedliśmy do pierwszego wozu, którego przedni pomost
zarezerwowany był dla Niemców. Ponieważ mieliśmy jechać dość długo, więc
zamiast gnieść się z tyłu, przesunęliśmy się do przodu. Na pomoście stało dwóch
wojskowych Niemców, a jeden z nich oparty był plecami o szybę drzwi. Wyjąłem
zza parkanu swoje szturmowe parabellum, przystawiłem Niemcowi do pleców tak,
że lufą stuknąłem w szybę, i powiedziałem głośno:
- Patrz, Mały, jak bym go teraz zdmuchnął!
W wagonie zrobiło się idealnie cicho. Spojrzałem za siebie, żeby zobaczyć, co
jest tego przyczyną, i zobaczyłem oczy wszystkich pasażerów wlepione w moją
rurę . Roześmiałem się głośno i chowając rurę do kieszeni, powiedziałem:
- Chodz, Mały, wysiadamy, bo ludzie się boją.
%7łeby wyjść z tramwaju, nie musiałem nawet mówić przepraszam , bo
wszyscy usuwali się na boki, dając nam swobodne przejście. Gdy byliśmy już na
chodniku, spojrzałem na okna tramwaju. Pasażerowie wciąż patrzyli na nas z
przerażeniem, tylko w jednym oknie piętnastoletni może chłopiec uśmiechał się i
machał do nas ręką.
To zdarzenie było przyczyną, że spluwy na potańcówkę postanowiłem nie
brać. Na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni tylko fiński nóż.
- Pójdziemy we dwóch czy większą paczką? - zapytał Mały.
- Powiem chłopakom, może zechcą pójść. Kupą zawsze lepiej, bo nigdy nie
wiadomo, co się może zdarzyć.
Pojechaliśmy we czterech. Orkiestra już grała, ale na sali było jeszcze mało
osób.
- Co tak mało ludzi? - pytamy właściciela sali.
- Goście się dopiero schodzą. Proszę, rozbierajcie się, panowie - zapraszał
właściciel. - A wódki panowie nie przynieśli z sobą?
- Proszę pana - odpowiedziałem - my jesteśmy grzeczni chłopcy. Nie wiemy
nawet, jaki wódka ma smak. Jak pan może nas o coś podobnego posądzać. Proszę
bardzo, może pan nas nawet zrewidować - dodałem odpinając marynarkę.
- No nie, ja panom wierzę. Zapytałem, bo u nas wódki pić nie wolno -
tłumaczył się gęsto właściciel.
Wiedzieliśmy o tym, dlatego każdy z nas miał po setce spirytusu w każdej
skarpetce, a w kieszeni dropsy miętowe na zakąskę. Po kilku minutach Mały
przyniósł z bufetu butelkę lemoniady i szklanki. Poszliśmy w koniec sali i każdy z
nas wypił jedną setuchnę, rozcieńczoną niewielką ilością lemoniady, drugą
zostawiając na pózniej.
Goście napływali szybko. Teraz już zabawa na cały regulator. Orkiestra gra,
tłum tańczących par kręci się po sali, a po wypitej wódce w głowie już czuć lekki
szum. Czyli w dwóch słowach: bawimy się. Na salę weszło nowe towarzystwo, kilku
mężczyzn i kilka panienek, wśród których była Zosia, moja serdeczna koleżanka z
Mokotowa. Z kim ona przyszła? - zastanawiałem się, lustrując męską obsadę
towarzystwa. Ocena wypadła ujemnie: drewniaki . Nie widziałem Zosi kilka [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zambezia2013.opx.pl