• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    - Nic mi nie będzie - zapewnił go Simon. - Muszę
    porozmawiać z Sheą.
    Pogotowie odjechało i Jim pomógł bratu wstać.
    Spacerowali jakiś czas, aż Simon stopniowo odzyskał
    normalną władzę w nogach. Szczypały go oczy i bolało
    gardło, przypomniał też o sobie oparzony policzek. Mimo to
    Simon zdawał sobie sprawę, że miał w tym wszystkim
    niesłychane szczęście.
    Przez pewien czas rozglądał się za Sheą. Lada moment
    powinna wyjść z budynku, ale jakoś nie było jej widać.
    - Pójdę poszukać Shei - powiedział w końcu bratu. - Nie
    zdążyłem jej jeszcze tak naprawdę podziękować.
    - Nigdy bym sobie tego nie wybaczył, gdybyś zginął -
    wybuchnął raptem Jim. - To przeze mnie znalazłeś się w tym
    piekle. I w ogóle przeze mnie jesteś w tym kraju.
    - Słuchaj, Jim. - Simon wyprostował się z trudem; bolały
    go wszystkie mięśnie pleców i kark. - Przyjechałem tutaj z
    własnej nieprzymuszonej woli. Ty i Shea uratowaliście mnie.
    Chciał mówić dalej, chciał powiedzieć swemu bratu, że
    tam, w Anglii, żył jak automat, produkujący bezduszne, choć
    piękne portrety. %7łe co prawda nie wie, co się stanie w ciągu
    najbliższych kilku tygodni, lecz z całą pewnością stał się
    lepszym człowiekiem. A to dlatego, że odnalazł braterską
    miłość i pokochał kobietę, która niespełna godzinę temu
    ocaliła mu życie. Najprawdopodobniej jednak wszystko to, co
    zamierzał powiedzieć, odbiło się na jego twarzy, bo nagle
    poczuł opasujące go ramię brata.
    - Nie musisz wracać do siebie z końcem lata - powiedział
    Jim. - Jeżeli chcesz, zostań tu na całą zimę albo i... na całe
    życie.
    - Jeśli Shea za mnie wyjdzie, to i to być może...
    - Domyślałem się, kędy wiatry wieją... - Jim klepnął brata
    po plecach, a w umorusanej twarzy błysnęły zęby. - Idz już
    lepiej jej poszukać. Powodzenia!
    Simon wszedł do budynku i skierował się prosto do biura
    komendanta straży. Drzwi do pokoiku Shei były uchylone, ale
    nie zastał tam nikogo. Chester rozmawiał właśnie przez radio
    z brygadą pozostającą jeszcze w lesie. Pewien, że z drugiej
    strony dobiega go ryk płomieni, Simon odczekał, aż
    komendant skończy i dopiero wtedy spytał o Sheę.
    - Co z tobą, Simon? - powitał go Chester. - Słyszałem, że
    miałeś ciężką przeprawę i że wyniosłeś stamtąd Everetta.
    - Nie ma o czym mówić, naprawdę. Gdzie jest Shea? -
    powtórzył.
    Radio zachrypiało.
    - Czwórka do komendanta. Odbiór. Chester sięgnął po
    mikrofon.
    - Wyszła tylnymi drzwiami. Powinieneś pokazać
    lekarzowi to oparzenie na twarzy.
    Za sceną znajdowały się drzwi, wychodzące na zaplecze
    budynku. Simon zbiegł po schodkach i wyszedł na słońce.
    Helikopter stał jeszcze na trawie, co oznaczało, że Shea nie
    mogła odejść zbyt daleko. Lekki wiaterek poruszał
    wierzchołkami smukłych brzóz. Przystanąwszy na moment w
    cieniu, Simon nieledwie modlił się do Boga, żeby się nie
    okazało, że Shea celowo go unika. Potem ruszył skrajem
    brzozowego zagajnika i szedł, aż w końcu helikopter i
    ciężarówki skryły się za wzgórzem. Głosy ludzi roztopiły się
    gdzieś w tle. Z lasu dobiegał śpiew drozda. Wyczulone ucho
    Simona wyłowiło wkrótce jeszcze jeden dzwięk. Zatrzymał
    się, nasłuchując, i nagle zauważył wąziutką, zarośniętą
    paprociami ścieżkę, która biegła w głąb lasu. Ruszył nią jak
    najciszej i natychmiast opuściło go całe zmęczenie.
    yródło dzwięku musiało się znajdować już blisko. Ktoś -a
    gotów był się założyć, że tym kimś jest Shea - wypłakiwał
    sobie oczy. Zobaczył ją zaraz za zakrętem. Siedziała skulona
    pod brzozą, z głową opartą na kolanach, oplatając rękoma
    kostki. Całym jej ciałem wstrząsał szloch. Nie chcąc jej
    przestraszyć, wypowiedział tylko jej imię. Natychmiast
    podniosła głowę. Kiedy tak stał w cieniu drzewa, musiał się
    jej wydać ogromny. Krzyknęła przestraszona.
    - Si... Simon - wyjąkała. - Och, na Boga, odejdz stąd,
    odejdz, proszÄ™.
    On tymczasem rzucił się przy niej na kolana i przytulił do
    siebie. Broniła się słabo, łkając z jakąś dziwną rozpaczą,
    której nie rozumiał i która go przerażała.
    - Mów, o co chodzi - zażądał.
    - O nic. O wszystko. Godzinę temu myślałam, że nie
    żyjesz.
    Objęła go mocno za szyję i rozpłakała się jeszcze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl