• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    wrócą do domu. A zresztą, jak zauważył Pongo, zamartwianie się nikomu nie pomoże,
    natomiast radość ze swobodnego biegania po polach doda im sił.
    Pongo z wyraźną ulgą zobaczył, że Mimi biegnie lekko i że jest we wspaniałej formie.
    Karmienie szczeniąt nie wychudziło jej tak żałośnie jak Perdity, która - w przeciwieństwie do
    Mimi - karmiła swoje dzieci bez dodatkowego pożywienia.
    - Śliczna jesteś, Mimi - odezwał się. - Bardzo jestem z ciebie dumny.
    Słysząc to, Mimi jeszcze bardziej wypiękniała, a Pongo poczuł jeszcze większą dumę.
    Po chwili zapytał:
    - A ja, czy według ciebie też dobrze wyglądam?
    Mimi zapewniła go, że wygląda wspaniałe, żałując w duchu, że sama nie powiedziała
    tego wcześniej. Pongo nie był próżny, ale każdy mąż lubi wiedzieć, że żona go podziwia.
    Ramię w ramię pobiegli dalej - idealnie dobrana para. Bezwietrzna pogoda sprawiała,
    że noc wydawała się cieplejsza niż poprzednio, ale Pongo wiedział, że jest siarczysty mróz.
    Gdy po kilku godzinach biegu przez pola dotarli do następnego stawu, cały był skuty lodem.
    Bez trudu wyrąbali przerębel i napili się, lecz Pongo zaczął się niepokoić o to, gdzie zastanie
    ich świt. W taki ziąb musieli znaleźć dobre schronienie. A skoro wędrowali bezdrożami, nie
    wierzył, by trafili do wioski, w której ich oczekiwano. Był jednak pewien, że do tej pory
    słyszała już o nich większość psów i że chętnie im pomogą. „Tyle że musimy przed świtem
    trafić w pobliże jakiejś wioski, inaczej żadnych psów nie spotkamy” - pomyślał.
    Wkrótce wyszli na ścieżkę przecinającą pole, a że dopiero co słyszeli, jak zegar wybija
    północ, Pongo uznał, że szansa spotkania ludzi na drodze jest niewielka. Szukał drogowskazu,
    by sprawdzić, czy podążają w dobrym kierunku. Przeszli więc ścieżką z półtora kilometra, aż
    dotarli do pogrążonej we śnie wioski. Na trawie stał drogowskaz; Pongo odczytał napis przy
    świetle księżyca. (Czytanie szło mu znakomicie, bo jako szczeniak bawił się klockami z
    alfabetem). Wszystko w porządku - biegnąc przez pola skrócili sobie drogę o wiele
    kilometrów i znajdowali się już w samym sercu hrabstwa Essex. (Wioska, w której się mieli
    zatrzymać, została daleko za nimi). Kierując się na północ, powinni dotrzeć do Suffolk.
    Tyle że prześladowało ich wspomnienie pysznych befsztyków. Wydawało się, że jedli
    je tak dawno temu. Ale było zbyt późno, żeby mogli liczyć na zdobycie pożywienia. Z braku
    wyboru musieli po prostu iść dalej, czując jak kiszki coraz głośniej grają im marsza.
    Zanim wstał świt, przemarzli do szpiku kości - częściowo z głodu i zmęczenia, a
    częściowo dlatego, że temperatura spadała z każdą chwilą. Lód na mijanych stawach był
    coraz to grubszy, aż w końcu nie potrafili wyrąbać przerębla, żeby się napić.
    Teraz już Pongo niepokoił się nie na żarty, bo najwyraźniej w tej części kraju wioski
    były bardzo rzadko rozsiane. Gdzie mogliby zdobyć coś do jedzenia i schronienie? Gdzie
    mogliby się ukryć i przespać nadchodzący lodowaty dzień?
    Nie podzielił się z Mimi swoimi obawami, a ona nawet nie chciała się przyznać, że
    jest głodna. Ale ogon je obwisł i szła coraz wolniej. Pongo czuł się okropnie: do zmęczenia,
    głodu i niepokoju doszedł jeszcze głęboki wstyd, że naraża swą piękną żonę na takie
    niewygody. Chyba niedługo trafią na jakąś wioskę albo przynajmniej dużą farmę?
    W końcu Mimi nie wytrzymała.
    - Nie moglibyśmy trochę odpocząć, Pongo? - poprosiła.
    - Nie, dopóki nie spotkamy jakichś psów, które nam pomogą - odparł. Nagle serce mu
    podskoczyło z radości. Przed sobą mieli kryte strzechą chaty! Było już całkiem jasno; widział
    dym unoszący się spiralnie z kilku kominów. Znajdzie się tam chyba jakiś pies?
    - Gdyby ktoś chciał nas złapać, bierzemy nogi za pas i uciekamy w pole - przykazał.
    - Dobrze, Pongo - obiecała Mimi, choć nie wierzyła, że mogłaby uciec daleko.
    Podeszli do pierwszej chaty. Pongo zaszczekał cicho. Bez odpowiedzi.
    Ruszyli dalej i wkrótce przekonali się, że nie jest to właściwie wioska, lecz tylko kilka
    stojących w rzędzie chat. Przeważnie były to opuszczone rudery. Pomijając dym unoszący się
    z kilku kominów, nie zauważyli żadnych oznak życia. Dopiero gdy zbliżyli się do ostatniej
    chaty, przez okno wyjrzał mały chłopiec.
    Na widok psów szybko otworzył drzwi. W ręku trzymał grubą kromkę chleba z
    masłem. Zdawało się, że wyciąga ją do nich.
    - Tylko spokojnie, Pongo, żeby się nie wystraszył. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl