• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    - Nie mieszka. Ale jest tam miejsce. - Miała silny miejscowy akcent.
    Nie spuszczała z niego wzroku, ale w jej oczach nie dostrzegł ciekawości, aczkolwiek z
    pewnością był pierwszym czarnym facetem z dredami jadącym na rowerze za siedemset
    dolarów, jakiego widziała w tych lasach.
    - Jakie miejsce?
    - Obóz.
    - Obóz harcerski?
    -  Obóz w tej okolicy znaczy tylko jedno, proszę pana.
    - Odnowa religijna. - Emma Vinton LeFevre była dumna ze swojego dziadka, pastora
    baptystów. Miała stare nagrania kościelnego chóru z lat czterdziestych przegrane na taśmę i
    często je puszczała, zwłaszcza gdy na obiad przychodzili prawicowi politycy. - Opuszczony?
    - Podobno. Czasami czuć dym i widać światła. Ale nikt tam nie chodzi. Nawet ja, chociaż
    ja chodzę wszędzie. O każdej porze dnia i nocy.
    - Myślisz, że ktoś mógł się tam wprowadzić?
    - Tak mówią dzieciaki. Mówią, że jest tam stary. Nazywa się James Matthews.
    - Kto to jest?
    - Kupił tę ziemię w latach pięćdziesiątych i głosił tu kazania, ale to jego chłopak miał
    naprawdę dar, tak wszyscy twierdzą. Stary, mówi moja mama, zwariował. Wie pan, co zrobił?
    - Powiedz mi - poprosił, przyglądając się bladym piegom na jej pozbawionej wyrazu buzi.
    - Była taka dziewczyna, co grzeszyła w całym mieście, rozumie pan, była łatwa dla
    chłopaków. Jej rodzice przyszli do wielebnego i prosili, żeby modlił się za jej duszę. Ale on
    tego nie zrobił. Wziął nóż i którejś nocy wszedł do jej sypialni. Zatkał jej usta, ściągnął
    spodnie od piżamy i niezle ją pochlastał. Pan rozumie, o czym mówię? Pociął ją tam, żeby nic
    nie czuła, jak będzie z chłopakami.
    - Tak zrobił? - LeFevre wyszeptał przerażony.
    - Tak. Zamknęli go, ale uciekł i zniknął. Cztery albo pięć lat temu. Policja myślała, że
    wrócił do obozu, ale nikt go nie znalazł. Ludzie myślą, że ciągle się tu włóczy. A może jego
    duch. Ja wierzę w duchy. Nie wierzyłam, póki mieszkałyśmy z mamą w Karolinie. Tam nie
    ma duchów. Ale jak tylko przeniosłyśmy się do Blue Ridge, zobaczyłam, że wokół nas są
    duchy.
    - Myślisz, że ktoś mógłby się tam ukryć i zostać niezauważony?
    - Mógłby. Ale nikt by nie chciał.
    - Gdzie to jest?
    - Jakąś milę stąd, może trochę więcej. Wygląda tak, jakby droga się kończyła, ale nie
    kończy się. Trzeba jechać dalej, jak się pomyśli, że to już koniec.
    - Byłaś tam kiedyś na nabożeństwie?
    - Nie, proszę pana. Wierzę w Jezusa i w to, że on jest mostem, po którym moja dusza
    przejdzie do nieba. Ale nigdy bym nie poszła do tamtego obozu. Jeśli to miejsce jest mostem,
    to nie do naszego Pana. Nie, proszę pana, nie. Muszę już iść. - Ze wzrokiem utkwionym
    gdzieś przed siebie ruszyła drogą.
    - Nie wiesz, czy jest tam ktoś teraz? - zawołał LeFevre.
    Ale zanim skończył zdanie, zeszła z drogi i zniknęła.
    Wsiadł z powrotem na rower i ruszył w górę stromego zbocza, silnie naciskając na
    pedały. LeFevre regularnie jezdził na stumilowe wycieczki rowerowe, ale ta droga wyciągnęła
    z niego energię. Głównie przez błoto. Ono było najgorsze.
    Jego nogi poruszały się z zawrotną prędkością, gdy wjeżdżał we wznoszący się tunel o
    ścianach ze szczwołu i sosen roztaczających aromat w wieczornym powietrzu. Wokół kładła
    się mgła, wypełzając spomiędzy drzew i znad ziemi. Czuł się obserwowany. Pewnie przez
    sowy.
    Droga znikła w chwili, gdy zbliżył się do wycięcia w wysokiej skalnej ścianie. Ale jechał
    dalej i gdy już wydawało się, że nie będzie dokąd jechać, chyba że sto stóp pionowo w górę,
    okrążył potężny głaz i zobaczył, że droga schodzi w szeroką dolinę.
    Most do niebios...
    Był spocony, kiedy dotarł do płaskowyżu i mógł zmienić przerzutkę, ale tylko część potu
    wzięła się z wysiłku.
    Zobaczył to tuż przed sobą i zacisnął ręce na obu hamulcach tak mocno, że spadł z
    roweru i potoczył się w błoto. Oczekiwał napaści, spodziewał się, że jego serce eksploduje ze
    strachu, zapomniał o nożu, zasłaniał twarz oburącz.
    DÅ‚uga chwila ciszy.
    I bezruchu.
    LeFevre opuścił ręce i spojrzał przed siebie. To była rzezba wznosząca się tuż nad nim,
    wykonana z pnączy, splecionych gałęzi i mchu. Wydawało się, że wyskakuje na niego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl