• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Conan zaprzyjaznił się z Meruwianinem imieniem Tashudang, od którego nauczył się nieco ich
    śpiewnego języka. Kiedy zapytał, dlaczego nazywają swego króla - bogiem, Tashudang odparł, że ten
    król liczy sobie dziesięć tysięcy lat, a po każdym bytowaniu w jednym ciele jego duch odradza się w
    innym. Conan sceptycznie zapatrywał się na tę teorię, bo słyszał już podobne kłamstwa
    rozpowszechniane przez władców innych krajów. Jednak rozsądnie zatrzymał swoją opinia dla
    siebie. Kiedy Tashudang nieśmiało i z rezygnacją skarżył się na uciskającego ich króla i jego
    szamanów, Conan zapytał:
    - Dlaczego ty i twoi rodacy nie zbierzecie się razem, nie wrzucicie ich wszystkich do Semeru
    Tso i nie obejmiecie rządów? Tak zrobilibyśmy w moim kraju, gdyby ktoś próbował nas
    tyranizować.
    Tashudang wyglądał na zaszokowanego.
    - Nie wiesz, co mówisz, cudzoziemcze! Wiele wieków temu, jak mówią kapłani, ta ziemia
    znajdowała się znacznie wyżej niż teraz. Rozciągała się od szczytów Gór Himelijskich po masyw
    Talakmy jedna wielka, wyżynna równina, pokryta śniegiem i smagana lodowatymi wichrami.
    Nazywano ją Dachem Zwiata. Wtedy Yama, król demonów, postanowił stworzyć tę dolinę dla nas -
    swego wybranego ludu. Jego potężne zaklęcie sprawiło, że ląd zapadł się. Z hukiem potężniejszym
    od tysięcy piorunów ziemia drżała, stopiona skała wylewała się ze szczelin, góry waliły się, a lasy
    szły z dymem. Kiedy się to skończyło, kraina między górami była taka, jaką jest teraz. Ponieważ stała
    się niziną, klimat uległ ociepleniu i pojawiły się w niej rośliny i zwierzęta z innych, cieplejszych
    krajów. Wtedy Yama stworzył pierwszych Meruwian i umieścił ich w dolinie, aby mieszkali w niej
    po wsze czasy. I wyznaczył szamanów przywódcami i nauczycielami ludu. Czasami szamani
    zapominają o swoich obowiązkach i uciskają nas, jakby byli zwykłymi, chciwymi ludzmi. Jednak
    nakaz Yamy, abyśmy słuchali szamanów, nadal nas obowiązuje. Jeśli go naruszymy, wielkie zaklęcie
    Yamy straci swą moc, a ta kraina podniesie się z powrotem na wysokość górskich szczytów i stanie
    zimną pustynią. Tak więc, obojętnie jak bardzo uciskają nas szamani, nie odważymy się przeciw nim
    zbuntować.
    - No - powiedział Conan - jeśli ta paskudna mała ro pucha jest według was bogiem...
    - Och nie! - rzekł Tashudang, a białka jego oczu błysnęły lękliwie w mroku. - Nic nie mów! On
    jest jedynym synem wielkiego boga - samego Yamy. A gdy wzywa swego ojca, bóg przybywa!
    Tashudang ukrył twarz w dłoniach i tego dnia Conan nie zdołał z niego wydobyć nic więcej.
    Meruwianie byli dziwną rasą. Wykazywali przedziwną ociężałość ducha - ospały fatalizm,
    każący im traktować wszystko, co ich spotykało, jako nieuniknioną wolę okrutnych, nieodgadnionych
    bogów. Wierzyli, iż każda próba przeciwstawienia się losowi zostanie ukarana - jeżeli nie
    natychmiast, to w na stępnym wcieleniu.
    Nie było łatwo wydobyć z nich jakieś informacje, ale młody Cymeryjczyk nie ustawał w
    wysiłkach. Z jednej strony pomagało mu to zabijać czas. Z drugiej, nie zamierzał długo pozostać
    niewolnikiem i każdy strzęp informacji, jaki mógł zebrać o tym ukrytym królestwie i jego
    szczególnym ludzie, mógł się przydać, gdy razem z Jumą spróbują się wyrwać na wolność. A ponadto
    dobrze wiedział, jak istotna w czasie podróży przez obce kraje jest choćby powierzchowna
    znajomość miejscowego języka. Chociaż z natury zupełnie pozbawiony chęci zdobywania wiedzy,
    Conan z łatwością uczył się języków. Opanował już kilka, a w niektórych umiał nawet trochę czytać i
    pisać.
    W końcu nadszedł zapowiedziany dzień, gdy dozorcy w czarnych, skórzanych strojach weszli
    między niewolników, trzaska jąc ciężkimi batami i wyganiając swoich podopiecznych z celi.
    - Teraz zobaczymy - szydził jeden z nich - jaką cenę zapłacą książęta Zwiętej Ziemi za twoje
    bezwartościowe ścier wo, cudzoziemski wieprzu!
    I jego bat zostawił długi ślad na plecach Conana. Gorące słońce paliło plecy Conana jak ogień.
    Po tak długim pobycie w ciemnościach światło dnia oślepiło go. Po licytacji wprowadzili go po
    trapie na pokład wielkiej galery, która stała zacumowana przy długim, kamiennym nadbrzeżu
    Shambałłah. Zmrużył oczy i zaklął pod nosem. A więc na taki los go skazali - miał do śmierci
    mozolić się przy wiosłach.
    - Włazcie do ładowni, psy! - bluznął przekleństwami nadzorca galerników, na odlew uderzając
    Conana w szczękę.
    Tylko dzieci Yamy mogą chodzić po pokładzie!
    Nie zastanawiając się młody Cymeryjczyk odpowiedział mu ciosem. Wpakował zaciśniętą
    pięść w obwisłe brzuszysko nadzorcy. Gdy z płuc uderzonego z sykiem uszło powietrze, Conan
    wymierzył mu potężny cios w szczękę, po którym grubas rozciągnął się na pokładzie, Juma zawył z
    uciechy i przecisnął się przez innych niewolników, by stanąć obok Conana.
    Dowódca straży wydał krótki rozkaz. W mgnieniu oka tuzin włóczni trzymanych przez żylastych
    meruwiańskich marynarzy mierzył w pierś Cymeryjczyka. Barbarzyńca stał otoczony kręgiem grotów
    i na usta cisnął mu się grozny okrzyk. Jednak rozważnie powściągnął wściekłość, wiedząc, że
    naj mniejszy ruch oznaczałby natychmiastową śmierć.
    Nadzorca ocknął się dopiero po wylaniu mu na głowę wiadra wody. Z trudem podniósł się na
    nogi, sapiąc jak mors, a strugi wody spływały mu po posiniaczonej twarzy na rzadką, czarną brodę.
    Spoglądał na Conana oczyma wyrażającymi sza loną wściekłość, a pózniej lodowatą nienawiść.
    Oficer zaczął wydawać rozkaz marynarzom:
    - Zabijcie tego...
    Jednak nadzorca przerwał mu:
    - Nie, nie zabijajcie go! Zmierć byłaby dla niego zbyt łagodną karą. Ja sprawię, że będzie
    skamlał o śmierć, zanim z nim skończę.
    - No więc, Gorthangpo? - spytał oficer.
    Nadzorca spojrzał na ławki galerników, napotykając spojrzenia ponad stu nagich,
    brązowoskórych mężczyzn. Byli chudzi i wygłodzeni, o zgarbionych plecach pokrytych śladami
    niezliczonych uderzeń bata. Statek miał długi rząd wioseł na obu burtach. Do niektórych wioseł byli
    przykuci dwaj wioślarze, do innych trzej, zależnie od ich wielkości i siły niewolników. Nadzorca
    wskazał wiosło przy śródokręciu i przykutych tam trzech siwowłosych, chudych jak szkielety
    starców.
    - Przykujcie go tam! Te żywe trupy są już do niczego - nie ma z nich żadnego pożytku.
    Uwolnijcie ich od wiosła. Ten obcy musi trochę rozprostować ramiona; pozwolimy mu na to. A jeśli
    nie utrzyma tempa, zedrę mu ciało z pleców aż do krzyża;
    Na oczach obserwującego to Conana żeglarze uwolnili trzech wioślarzy od łańcuchów
    łączących ich przeguby z rękojeścią wiosła. Starcy wrzeszczeli z przerażenia, gdy krzepkie ramiona
    wyrzucały ich za burtę. Z donośnym pluskiem uderzyli o wodę i utonęli bez śladu - jedynie kilka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl