• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Nagle rozległ się straszliwy krzyk, pełen tak okropnego przerażenia, że serce Belesy
    niemal przestało bić ze zgrozy. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, wybiegła z komnaty i
    popędziła korytarzem. Zbiegła po schodach  i stanęła jak skamieniała.
    Nie krzyknęła tak jak Tina. Nie była w stanie wydać żadnego dzwięku ani poruszyć się.
    Widziała dziewczynkę i była świadoma realności ściskających ją szaleńczo małych rączek.
    Jednak były one jedyną sensowną realnością tego ponurego, jakby wziętego z sennego
    koszmaru widowiska szaleństwa i śmierci, nad którym górował monstrualny, człekokształtny
    cień, otoczony ponurą, piekielną poświatą i wyciągający ku niej ramiona.
    Tymczasem na palisadzie Strombanni potrząsnął głową w odpowiedzi na pytanie
    Cymeryjczyka.
     Nie, nic nie słyszałem.
     A ja tak!
    Conan instynktownie wyczuwał, iż coś się stało; nadstawił ucha, a w oku zapalił mu się
    grozny błysk.
     To gdzieś przy południowej części palisady, za tymi chatami!
    Wyciągnął kord i pomaszerował w kierunku ostrokołu. Chaty zasłaniały przed jego
    wzrokiem tę część palisady i stojącego na niej wartownika. Strombanni, który podzielał
    podejrzenia barbarzyńcy, poszedł za nim.
    Przed wejściem do korytarza utworzonego przez ściany chat i palisadę, Conan przystanął i
    rozejrzał się czujnie. Przesmyk był słabo oświetlony blaskiem pochodni płonących w
    narożach palisady. Pośrodku zaułka na ziemi leżała jakaś skurczona postać.
     Brakus!  zaklął Strombanni, podbiegając do leżącego i przyklękając przy nim.  Na
    Mitrę, ma gardło poderżnięte od ucha do ucha!
    Conan omiótł spojrzeniem zaułek, ale nie zauważył nikogo oprócz Strombanniego oraz
    trupa. Spojrzał przez strzelnicę. Nic się nie poruszało w kręgu światła rzucanego przez
    pochodnie.
     Kto to mógł zrobić?  zastanawiał się na głos.
     Zarono!  Strombanni, prychając wściekle jak ryś, zerwał się na równe nogi ze
    zjeżonym włosem i wykrzywioną konwulsyjnie twarzą.  Wysłał swoich złodziei, żeby
    zdradziecko mordowali moich ludzi! Chce pozbyć się mnie zdradą! Przeklęty! Mam dosyć
    tego przymierza!
     Czekaj!  Conan próbował go powstrzymać.  Nie wierzę, żeby Zarono&
    Jednak oszalały pirat odtrącił jego ramię i klnąc wściekle, zniknął za rogiem chaty. Conan pobiegł za
    nim, także miotając przekleństwa. Strombanni zmierzał wprost ku ognisku, przy
    którym stał Zarono  wysoka, szczupła postać bukaniera, który właśnie sączył piwo z kufla, była
    dobrze widoczna na tle płomieni.
    Kapitan bukanierów osłupiał, gdy niespodziewany cios wytrącił mu kufel z ręki, oblewając
    pancerz pianą, i gdy odwrócony gwałtownym szarpnięciem ujrzał przed sobą wykrzywioną
    gniewem twarz pirata.
     Ty podstępny psie!  ryczał Strombanni.  Będziesz za moimi plecami mordował
    moich ludzi, którzy walczyli również w obronie twojego zakutego łba!?
    Conan pędził ku nim, a znajdujący się w pobliżu członkowie załóg przestali jeść i pić, ze
    zdumieniem spoglądając na swoich kapitanów.
     O co ci chodzi?  wykrztusił Zarono.
     Kazałeś swoim ludziom mordować moich stojących na posterunkach!  wrzasnął
    rozwścieczony Barachańczyk.
     Kłamiesz!
    Skrywana nienawiść wybuchła nagłym płomieniem. Z nieartykułowanym rykiem
    Strombanni uniósł kord i wymierzył cios w głowę bukaniera. Zarono odbił cięcie zakutym w
    pancerz ramieniem; trysnęły skry, a kapitan zatoczył się w tył, wyciągając swój miecz.
    Zaczęli walczyć jak dwaj szaleńcy  ostrza ich kordów migotały w blasku płomieni. Obie
    załogi zareagowały natychmiast i bez zastanowienia. Z głuchym pomrukiem piraci oraz
    bukanierzy dobyli kordów i runęli na siebie. Ludzie opuszczali swoje posterunki, zeskakując z
    palisady z bronią w ręku.
    W okamgnieniu dziedziniec zmienił się w pole bitwy, na którym gromadki przeklinających
    i wrzeszczących żeglarzy rąbały i kłuły się wzajemnie w przypływie ślepej furii. Część załogi fortu
    oraz służba przyłączyła się do walki, a żołnierze przy bramie odwrócili się i spoglądali na to ze
    zdumieniem, zapominając o wrogu czającym się w ciemnościach.
    Wszystko potoczyło się tak szybko  skrywana nienawiść nagle przeistoczyła się w
    otwarte starcie  że piraci walczyli ze sobą już na całym dziedzińcu, zanim Conan zdołał
    dopaść oszalałych z wściekłości kapitanów. Nie zwracając uwagi na ich miecze, rozepchnął
    ich z taką siłą, że odlecieli w przeciwne strony, a Zarono potknął się i upadł.
     Wy przeklęci głupcy, chcecie abyśmy wszyscy stracili życie?
    Strombanni pienił się ze złości, a Zarono głośno wzywał pomocy. Jakiś bukanier podbiegł
    do Conana od tyłu i zamachnął się, mierząc w głowę barbarzyńcy. Cymeryjczyk odwrócił się
    i chwycił go za ramię, powstrzymując cios.
     Patrzcie, głupcy!  ryknął, wskazując mieczem jakiś punkt.
    Coś w tonie jego głosu zwróciło uwagę ogarniętego bitewnym szałem tłumu. %7łeglarze
    stanęli jak wryci i popatrzyli w tamtym kierunku. Conan pokazywał im żołnierza na galeryjce, który [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl