• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    czole. Pchnięcia stały się wolniejsze, a w końcu ustały. Przez krótki, gorący mo-
    ment nasze spojrzenia spotkały się. Chciałam go pocałować, ale stracił ochotę.
    Wycofał się, nadal twardy. Skrzywił się.
    - Zawsze po wytrysku robię się drażliwy - wymamrotał, wciągając szorty. -
    Było ci dobrze?
    Kiwnęłam głową. Było śmiesznie; cała sprawa była śmiechu warta. Utknęłam
    na tym pustkowiu z tym dwudziestosześcioletnim chłopaczkiem, Angela i
    mężczyzną, którego nie obchodziło, czy żyję, czy też nie. Może zresztą i mnie było
    to obojętne? Ni stąd, ni zowąd, pomyślałam o pomyjach, unoszących się w
    wodzie, czekających na falę, która je zabierze.
    Jonathan wymknął się już na górę. Zaparzyłam kawę i wyjrzałam przez
    bulaj. Czułam, jak na moich udach zasycha nasienie, zamieniając się w perłową
    skorupę.
    Kiedy wyszłam z kawą, Raya i Angeli już nie było. Udali się w głąb wyspy,
    najprawdopodobniej w poszukiwaniu pomocy.
    Jonathan zajął moje miejsce na rufie. Wpatrywał się w mgłę.
    - Sądzę, że trochę się podniosła - powiedziałam głośno po to, by przerwać
    milczenie.
    - Rzeczywiście?
    Postawiłam koło niego kubek czarnej kawy.
    - Dzięki.
    - Gdzie reszta?
    91
    - Rozglądają się.
    Odwrócił się do mnie, zakłopotany.
    - Nadal czuję się gównianie. Zauważyłam obok niego butelkę ginu.
    - Trochę wcześnie na picie, nie?
    - Chcesz łyka?
    - Nie ma nawet jedenastej.
    - Kogo to obchodzi? - Wskazał na morze. - Popatrz na mój palec - powiedział.
    Oparłam się o jego ramię i zrobiłam, o co prosił.
    - Nie, nie patrzysz tam, gdzie trzeba. Patrz na mój palec. Widzisz?
    - Nic nie ma.
    - Na skraju mgły. Pojawia się i znika. Jest! Znowu!
    Coś było w wodzie, dwadzieścia albo trzydzieści jardów od rufy
    "Emmanuelle". Coś brązowego i pomarszczonego, przewracało się.
    - To foka - powiedziałam.
    - Nie sądzę.
    - Morze nagrzewa się od słońca. Pewnie przypływają tu, by taplać się na
    płyciznie.
    - To nie wygląda na fokę. Zabawnie się obraca...
    - Może pozostałość po jakimś wraku?
    - Możliwe. - Pociągnął z butelki.
    - Zostaw trochę na wieczór.
    - Tak, mamusiu.
    Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu. Tylko fale uderzały o plażę.
    Co jakiś czas to coś w wodzie - foka czy też nie - wynurzało się, przewracało i
    ponownie znikało w morzu.
    "Jeszcze godzina i zacznie się odpływ - pomyślałam. -Zciągnie nas z tej
    niewydarzonej pamiątki po akcie stworzenia".
    - Hej! - Z oddali doleciał do nas głos Angeli. - Hej, kolesie!
    Nazwała nas kolesiami.
    Jonathan wstał, osłaniając oczy przed blaskiem rozpalonej słońcem plaży.
    Pojaśniało, z każdą chwilą powiększał się też skwar.
    - Macha do nas - stwierdził obojętnie.
    - Niech macha.
    - Kolesie! - zaskrzeczała, wymachując rękami. Jonathan zwinął dłonie wokół
    ust i odkrzyknął:
    - Czego chcesz?
    - Chodzcie tu.
    - Chce, żebyśmy tam poszli.
    - Słyszałam.
    - Rusz się - powiedział. - Nic nie tracimy.
    Nie chciało mi się ruszać, ale ciągnął mnie za rękę. Nie warto było się kłócić.
    Miał łatwopalny oddech.
    Droga pod górę nie należała do łatwych. Kamienie były nie tyle mokre, co
    pokryte śliską powłoką szarozielonych alg; coś jak czaszki zlane potem.
    92
    Jonathanowi szło jeszcze gorzej niż mnie. Dwukrotnie stracił równowagę i
    wylądował na tyłku, klnąc do żywego. Tył jego szortów przybrał barwę brudnych
    oliwek, a przez rozdarcie prześwitywały pośladki.
    %7ładna ze mnie balerina, ale powoli, krok po kroku, pięłam się pod górę,
    omijając co większe głazy, tak by w razie poślizgu nie spadać zbyt długo.
    Co kilka jardów natrafialiśmy na pasy cuchnących wodorostów.
    Przeskakiwałam przez nie w miarę elegancko, ale Jonathan, podcięty i niezbyt
    pewny swojej równowagi, brnął na przełaj, zanurzając w tej brei bose stopy. Nie
    wodorosty były tu najgorsze, ale typowy śmietnik, jaki morze zostawia na każdej
    plaży: stłuczone butelki, pordzewiałe puszki po coli, oślizłe kawałki korka, bryłki
    smoły, szczątki krabów, bladożółty dureks. Po owych cuchnących kupach śmieci
    łaziły długie na cal, wyłupiastookie, niebieskie muchy. Całe ich setki obsiadły to
    gówno, bzyczeniem oznajmiając, że żyją; żyjąc po to, by bzyczeć.
    Były pierwszymi żywymi istotami, na jakie tu trafiliśmy.
    Przechodząc przez któreś z kolei pasmo wodorostów, robiłam wszystko, by się
    nie wywalić, kiedy po lewej posypały się kamyki. Trzy, cztery czy pięć, potrącając
    się wzajemnie po drodze ku morzu, pociągnęły z tuzin następnych.
    Trudno było wyczuć, co spowodowało ten ruch.
    Jonathan nawet nie podniósł głowy, zbyt wiele trudu sprawiało mu
    utrzymanie nabytej po przodkach pionowej postawy ciała.
    Lawina ucichła. Zaraz jednak posypała się następna, tym razem pomiędzy
    nami a morzem. Ruszyły się kamienie większe niż poprzednio, wyżej też
    podskakiwały spadając. Trwała też nieco dłużej. Kamienie wprawiały w ruch
    następne, aż w końcu kilka z nich pogrążyło się w morzu, kończąc ów taniec.
    Zapadła głucha cisza, przerywana tylko pluskiem fal.
    Zza jednego z wielkich głazów, wieńczących plażę, wyłonił się Ray. Cieszył się
    jak głupi.
    - Na Marsie jest życie - wrzasnął i zniknął tam, skąd przyszedł.
    Minęło jeszcze kilka niebezpiecznych chwil i dotarliśmy do niego. Spocone
    włosy przywierały do naszych głów jak czapki.
    Jonathan wyglądał niewyraznie.
    - Co to za sensacja?- zapytał.
    - Patrzcie, co znalezliśmy - rzekł Ray i poprowadził nas za głazy.
    Pierwszy szok.
    Ledwie wspięliśmy się na szczyt, zobaczyliśmy drugą stronę wyspy. Taka
    sama monotonna plaża i dalej morze. %7ładnych ludzi, łodzi, ani śladu obecności
    człowieka. Wyspa miała najwyżej pół mili średnicy jak grzbiet jakiegoś
    ogromnego wieloryba.
    Istniało tu jednak życie i to był drugi szok.
    Wewnątrz kręgu potężnych, nagich głazów, górujących nad wyspą,
    znajdowała się zagroda. Wprawdzie paliki nieco przegniły, ale rozciągnięty
    pomiędzy nimi zardzewiały drut kolczasty wciąż tworzył coś w rodzaju ogro-
    dzenia. Wnętrze zagrody porastała zwyczajna trawa. Na owej pożałowania
    godnej łączce stały trzy owce. I Angela.
    Stała na środku tej kolonii karnej, głaszcząc jedną ze współlokatorek i
    szczebiocząc w jej obojętny pysk.
    93
    - Owce - oświadczyła triumfalnie. Jonathan zareagował szybciej niż ja.
    - No to co? - warknął.
    - Czy to nie trochę dziwne? - zapytał Ray. - Trzy owce na takiej wysepce?
    - Nie wyglądają najlepiej - zauważyła Angela.
    Miała rację. Zwierzęta, nie posiadające żadnego schronienia, wyglądały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl