• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    mieliśmy na liczniku już ponad 130...
    Batura jeszcze przyspieszył i teraz stuknął nas lekko z boku, najwidoczniej
    zamierzając zepchnąć Rosynanta do rowu.
    Kolejne uderzenie w bok, delikatnie przekręciłem kierownicę. Oba samochody
    napierały na siebie. Nieoczekiwanie przed nami pojawił się mały fiat. Gwałtownie uciekłem
    w bok, aby zrobić Jerzemu miejsce na manewr. Ominął malucha i po chwili stuknął mnie od
    tyłu w zderzak. Przyspieszyłem, a potem zwolniłem. Walnąłem i tym razem to nimi mocniej
    szarpnęło.
    - Może przestrzelić im koła? - zaofiarował się Michaił.
    - A masz z czego? - zdumiałem się.
    - Oczywiście.
    - Czekaj - mruknąłem. - Bez zbędnych brutalizmów. Przemoc rodzi przemoc.
    Znowu nas stuknęli.
    - Zaraz się odczepią - warknął, a potem wyjął z torby... granat. Otworzył okno i
    wystawił przez nie rękę ze śmiercionośnym ładunkiem.
    - Zwariowałeś? - wrzasnąłem
    - To ćwiczebny - uspokoił mnie.
    Nie przestraszyli się, znowu nas stuknęli... Zjechałem gwałtownie na prawy pas ruchu.
    Wyrwał do przodu i teraz to ja walnąłem go w bok zderzakiem. Z zadowoleniem
    stwierdziłem, że będzie musiał dać drzwi do blacharza, bo zrobiłem w nich niezłe wgniecenie.
    Chwilę pózniej znowu naparliśmy na siebie burtami. Skrzyp zdzieranego lakieru, wycie
    silnika, gdy dwa ciężkie samochody zmagały się, usiłując zepchnąć się nawzajem z szosy...
    Niebezpieczna zabawa... Znak przejazdu kolejowego... Podniesiony szlaban... Znak
    stopu... I nieoczekiwanie spostrzegłem pociąg pędzący prostopadle do szosy. W jednym
    ułamku sekundy zrozumiałem, że uderzy w nas w chwili, gdy będziemy znajdowali się na
    przejezdzie. Zadziałał instynkt. Szarpnąłem kierownicą i wdepnąłem hamulec. Nasz pojazd
    zakręcił niemal w miejscu, jednocześnie swoją masą spychając land rovera do rowu. Jerzy
    zaczął hamować chyba w tym samym momencie. Strzeliły poduszki powietrzne, biała masa
    zasłoniła mi widok. Nie wiedziałem, czy zdołałem się zatrzymać, czy też stoję na przejedzie
    czekając na śmierć... Lokomotywa ryknęła syreną, a ułamek sekundy potem skład przetoczył
    się obok nas. Pęd powietrza uderzył w przednią szybę. %7łyliśmy. Wyplątaliśmy się z poduszek
    powietrznych i wyskoczyliśmy z wozu. Zahamowałem w ostatniej chwili, dwadzieścia
    centymetrów dalej i pociąg by nas zaczepił... Wóz Jerzego leżał w rowie. W nim także
    wystrzeliły poduszki powietrzne. Pasażerowie wyplątywali się z nich mozolnie.
    - Nic wam nie jest? - zapytałem moich pasażerów.
    - Chyba nie - Michaił potrząsnął głową. - Było blisko...
    Podszedłem do przeciwników. Ich pojazd sporo ucierpiał, zderzak był wgnieciony,
    zahaczyli o jakiś słupek... Jedno koło straciło powietrze, widocznie w trakcie spychania
    przetarli oponę i dętkę... A może sprawiła to jakaś butelka albo kawałek drutu leżący na
    poboczu?
    - Wygląda na to, że uratowałeś mi życie - mruknął Batura z zażenowaniem...
    - To prawdziwy cud, że wyszliśmy z tego cało - powiedziałem poważnie. - Może to
    znak od losu, żebyśmy się wreszcie pogodzili? Pieniądze to tylko zadrukowane papierki, a
    życie ma się jedno...
    - Faktycznie - przyznał Stadelmann. - Mieliśmy dziś wiele szczęścia.
    - Wypijmy na zgodę - zaproponowałem, wyjmując z kieszeni piersiówkę z czeskim
    rumem. Batura przyjął poczęstunek, pociągnął kilka solidnych łyków. Dłonie powoli
    przestały mu się trząść. Podał butelkę przemytnikowi.
    - Znakomity trunek - pochwalił.
    - Sam przywiozłem z Pragi - oznajmiłem z dumą.
    Echter także pociągnęła solidny łyk i podała butelkę Michaiłowi. Mój przyjaciel
    golnął zdrowo. Juanita odmówiła.
    Zakręciłem piersiówkę i schowałem do kieszeni...
    - A ty dlaczego nie pijesz? - zapytał podejrzliwie mój przeciwnik.
    - Zgadnij - uśmiechnąłem się szeroko.
    Od strony miasteczka nadjeżdżał wyjący syreną radiowóz. Na twarzy Batury
    odmalowało się zrozumienie, a potem skrajna furia. W tej chwili pojazd zatrzymał się koło
    nas.
    - Co to za taranowanie pociągów? - spytał surowo policjant. - Panowie, dmuchnijcie w
    balonik...
    Pół godziny pózniej przejeżdżaliśmy szosą na Poznań. Samochód Jerzego w tym
    czasie odholowano na parking, a on sam składał pewnie zeznania w związku z jazdą po
    pijanemu. W tych kilku łykach nie było dużo alkoholu, nie sądziłem, by odebrano mu prawo
    jazdy, ale solidny mandat dobrze mu zrobi...
    - Piękne, genialnie wredne zagranie - entuzjazmował się Michaił. - Sam bym tego nie
    wymyślił...
    - Trochę brzydko wyszło, że go oszukałem - mruknąłem.
    Wyrzuty sumienia nieśmiało dawały o sobie znać...
    - Jesteśmy na wojnie, wolno mam stosować fortele - uspokoił mnie.
    Dziewczyna milczała, ale wyczuwałem jej dezaprobatę. Pół godziny pózniej byliśmy
    w Poznaniu. Szybko przejechałem przez miasto, kierując się z grubsza w stronę poligonu w
    Biedrusku, gdzie nie tak dawno kręcono niektóre sceny do filmów  Ogniem i mieczem oraz
    polsko-japońskiej produkcji  Avalon . Morasko okazało się niewielkim miasteczkiem,
    leżącym przy pętli autobusu linii 88. Kościół, kilka domów, baza MPO...
    Zaparkowałem koło kościoła i wysiadłem.
    - Przepraszam, gdzie tu mieszkają Malinowscy? - zapytałem starszą kobietę
    sprzedajÄ…cÄ… kwiaty.
    Wytłumaczyła mi drogę. Za bazą MPO znajdowała się ładna, duża obora zbudowana z
    czerwonej cegły i łamanego granitu. Nieco dalej stała obłażąca z farby chałupina. Zastukałem
    do drzwi. Nikt nie otwierał. Naraz dostrzegłem białą karteczkę wsadzoną w dziurkę od
    klucza. Wyjąłem ją i rozprostowałem.
    - Jestem w rezerwacie - przeczytałem lakoniczną notatkę.
    Zabrałem ją ze sobą.
    Z miasteczka na zachód prowadziła szosa obsadzona szpalerem kasztanów.
    Pojechaliśmy nią i niebawem natrafiliśmy na niewielki parking na skraju lasu. Zatrzymałem
    samochód. Wysiedliśmy. Było już koło trzeciej i pomyślałem, że potem warto by zjeść
    obiad... Ktoś zszedł z szosy i powędrował wzdłuż lasu. Jego ślady wyraznie odbijały się na
    śniegu. Malinowski... Poszliśmy krawędzią lasu. Sądząc po oznaczeniach na drzewach,
    musiał tu być szlak turystyczny. Dróżka, której mogliśmy się tylko domyślać pod warstwą
    śniegu, niebawem zakręciła. Poszliśmy nią, po lewej pojawił się biały budyneczek - zapewne
    leśniczówka. Las zimą był bardzo piękny. Malarz szedł równym krokiem.
    - Coś mi się tu nie zgadza - powiedział Michaił.
    - Co takiego?
    - Przecież nie będzie malował na czterostopniowym mrozie...
    Zamyśliłem się.
    - Dlaczego nie? Jeśli się ciepło ubrał i ma rękawice...
    - Pawle, farby mu zamarzną - westchnęła Juanita. - Jednak wolę Brazylię - potarła
    dłonie, aby je rozgrzać...
    Malinowskiego dostrzegliśmy z daleka. Faktycznie, nie malował. Rozstawił statyw i
    robił zdjęcia.
    Las w tym miejscu był dziwny. Zcieżka biegła niewysokim wałem. Po jej południowej
    stronie teren był płaski. Po północnej ziała gigantyczna dziura w ziemi. Wyglądała jak lej po
    wybuchu. Tylko jak wielki ładunek mógłby wyrwać krater o średnicy kilkudziesięciu
    metrów? Może na poligonie robiono próby z rakietami balistycznymi i któraś zboczyła z
    kursu? Nie, to chyba niemożliwie. Przeliczyłem szybko ilość wyrwanej ziemi. Taki lej
    powstałby po odpaleniu kilkuset ton trotylu... Testowali tu broń jądrową? Zaszliśmy
    przeciwnika od trzech stron. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl