• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Próbowałem powrócić do starego rytmu \ycia, znalezć motywację do nauki i treningu, ale w niczym ju\
    nie potrafiłem odnalezć sensu.
    Tymczasem wykładowcy wcią\ trajkotali na temat renesansu, instynktów szczurów i wczesnych lat
    Miltona. Dzień w dzień, jakby we śnie, włóczyłem się po Sproul Pla\a pośród demonstracji
    studenckich i biernych protestów. Nic z tego nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Samorządy
    studenckie nie interesowały mnie, narkotyki nie mogły przynieść mi ulgi. Dryfowałem więc, obcy na
    obcej ziemi, złapany przez dwa światy, nie mogąc uchwycić się \adnego z nich.
    Pewnego dnia, póznym popołudniem, siedziałem w gaju sekwojowym w pobli\u miasteczka
    uniwersyteckiego. Czekałem na zmrok i myślałem w jaki sposób najlepiej mógłbym się zabić. Nie
    nale\ałem ju\ do tego świata. Zgubiłem gdzieś buty. Miałem tylko jedną skarpetkę, a moje stopy były
    brązowe od zakrzepłej krwi. Nie czułem bólu, nie czułem nic.
    Postanowiłem po raz ostatni odwiedzić Sokratesa. Powlokłem się w kierunku stacji i zatrzymałem
    na skrzy\owaniu. Sokrates kończył właśnie myć samochód, kiedy na stację weszła kobieta z małą
    dziewczynką, w wieku około czterech lat. Nie sądzę, \eby kobieta znała Sokratesa. Być mo\e pytała
    go o drogę. Nagle dziewczynka wyciągnęła do niego ręce. Podniósł ją, a ona zarzuciła mu ręce na
    szyję. Kobieta próbowała ją odciągnąć, ale dziewczynka nie chciała go puścić. Sokrates śmiał się i
    mówił coś do niej delikatnie stawiając na ziemi. Potem uklęknął i oboje uściskali się.
    33
    Ogarnął mnie niezrozumiały smutek i zacząłem płakać. Moje ciało dr\ało z bólu. Odwróciłem się,
    przebiegłem kilkaset metrów i runąłem się na ście\kę. Byłem zbyt zmęczony, by iść do domu, aby
    robić cokolwiek  mo\e właśnie to mnie uratowało.
    Obudziłem się w szpitalu. W ramię miałem wbitą igłę. Ktoś mnie ogolił i umył. Czułem, \e
    przynajmniej odpocząłem. Zwolniono mnie następnego popołudnia. Zadzwoniłem do Centrum Zdrowia
    Cowella.
     Doktor Baker, dzień dobry  odezwała się jego sekretarka.
     Nazywam się DaN Millman. Chciałbym umówić się z doktorem Bakerem jak najszybciej.
     Dobrze, panie Millman  powiedział pogodny, profesjonalnie przyjazny głos sekretarki psychiatry.
     Doktor mo\e pana przyjąć w przyszłym tygodniu. Czy wtorek o trzynastej panu pasuje?
     Nie ma nic wcześniejszego?
     Obawiam siÄ™, \e nie...
     Zabiję się, zanim minie ten tydzień, proszę pani.
     Czy mo\e pan przyjść dzisiaj po południu?  zapytała uspokajająco.  Mo\e być o drugiej?
     Tak.
     Dobrze, do widzenia, panie Millman.
    Doktor Baker był wysokim, korpulentnym mę\czyzną, z lekkim nerwowym tikiem koło lewego oka.
    Nagle całkowicie odeszła mi ochota na rozmowę z nim. Jak miałbym zacząć?  No więc, Herr Doktor.
    Mam nauczyciela o imieniu Sokrates, który wskakuje na dachy  nie, nie zeskakuje z nich, to jest
    właśnie to, co ja planuję zrobić. I, o tak  zabiera mnie w podró\e w inny czas i miejsce, i staję się
    wiatrem, i jestem trochę przygnębiony i, tak, w szkole wszystko dobrze i jestem gwiazdą w gimnastyce
    i chcę się zabić."
    Wstałem.
     Dziękuję za pański cenny czas, doktorze. Ju\ czuję się wspaniale. Chciałem tylko zobaczyć jak
    \yje lepsza klasa ludzi. Jest świetnie.
    Doktor Baker zaczął mówić dobierając  właściwe" słowa, ale ja ju\ wyszedłem, poszedłem do
    domu i zasnąłem. Chwilowo sen wydawał się najłatwiejszym rozwiązaniem.
    Tej nocy powlokłem się na stację. Joy tam nie było. Część mnie doznała ogromnego
    rozczarowania  tak bardzo chciałem raz jeszcze spojrzeć jej w oczy, trzymać ją w ramionach i być w
    jej objęciach  ale część mnie poczuła ulgę. Znów byliśmy sam na sam  Sokrates i ja.
    Kiedy usiadłem, nie wspomniał nic o mojej nieobecności, powiedział tylko:
     Wyglądasz na zmęczonego i przygnębionego.
    Powiedział to bez cienia współczucia. Moje oczy wypełniły się łzami.
     Tak, jestem przygnębiony. Przyszedłem się z tobą po\egnać. Jestem ci to winien. Utknąłem w
    pół drogi i nie zniosę tego więcej. Nie chcę ju\ dłu\ej \yć.
     Mylisz się odnośnie dwóch spraw, Dan.  Podszedł i usiadł obok mnie na sofie.  Po pierwsze,
    nie jesteś jeszcze w pół drogi, du\o ci do tego brakuje. Ale jesteś bardzo blisko końca tunelu. A druga
    sprawa  powiedział sięgając do moich skroni  to to, \e nie zabijesz się.
    Spojrzałem na niego. Wtedy uświadomiłem sobie, \e ju\ nie jesteśmy na stacji. Siedzieliśmy w
    pokoju taniego hotelu. Czuło się tam charakterystyczny, stęchły zapach, na podłodze le\ały cienkie,
    szare chodniki, a całe umeblowanie stanowiły dwa małe łó\ka i małe, pęknięte, stare lustro.
     Co się dzieje?  na moment wróciło w moim głosie \ycie. Te podró\e zawsze były szokiem dla
    mojego organizmu. Poczułem nagły przypływ energii.
     Ktoś próbuje popełnić samobójstwo. Tylko ty mo\esz go powstrzymać.
     Jeszcze nie próbuję się zabić  powiedziałem.
     Nie ty, durniu. Ten młody człowiek za oknem, na występie. Jest studentem Uniwersytetu
    Południowej Kalifornii. Ma na imię Donald, gra w piłkę no\ną i studiuje filozofię. Jest na ostatnim roku i
    nie chce dłu\ej \yć. Idz do niego  Sokrates gestem wskazał na okno.
     Sokratesie, nie mogÄ™.
    34
     A więc on umrze.
    Wyjrzałem przez okno i około piętnastu pięter ni\ej zobaczyłem grupki malutkich z tej wysokości
    ludzi stojących na ulicach w śródmieściu Los Angeles i gapiących się w górę. Ujrzałem te\
    jasnowłosego, młodego chłopaka w brązowych Lewisach i koszulce, który trzy metry ode mnie stał na
    wąskim występie i spoglądał w dół. Szykował się do skoku.
    Nie chcąc, by się przestraszył, zawołałem go po imieniu. Nie usłyszał mnie.
     Donaldzie!  zawołałem ponownie. Poderwał głowę i prawie stracił równowagę.
     Nie zbli\aj się do mnie!  ostrzegł.  Skąd znasz moje imię?  zapytał.
     Mój przyjaciel cię zna, Donaldzie. Mogę tu usiąść na tym występie i pogadać z tobą? Nie będę
    się zbli\ał.
     Nie, dość ju\ słów.  Twarz miał sflaczałą, monotonny głos prawie pozbawiony był \ycia.
     Don, czy ludzie nazywajÄ… ciÄ™ Don?
     Tak  odpowiedział automatycznie.
     Dobra, Don, rozumiem, to jest twoje \ycie. W ka\dym razie 99 procent ludzi na świecie zabija
    siÄ™.
     A co to ma, do cholery, znaczyć?  zapytał, a nutka powracającego \ycia zabrzmiała w jego
    głosie. Przylgnął mocniej do ściany.
     Dobra, powiem ci. Większość ludzi zabija sposób, w jaki \yją  wiesz, co mam na myśli, Don?
    Czasem zajmuje im to trzydzieści, czterdzieści lat. Zabijają się poprzez palenie czy picie, przez stres
    lub przejedzenie, ale tak czy inaczej zabijajÄ… siÄ™.
    Zbli\yłem się do niego o metr. Musiałem ostro\nie dobierać słowa.
     Don, ja mam na imię Dan. śałuję, \e nie mamy więcej czasu na rozmowę, być mo\e wiele nas
    łączy. Ja równie\ jestem sportowcem, z Uniwersytetu w Berkeley.
     Tak, ale...  przerwał i zaczął się trząść.
     Słuchaj Don, siedzenie tu, na tym występie, trochę mnie przera\a. Muszę wstać, \eby się czegoś
    złapać.  Wstałem powoli. Ja równie\ trochę dr\ałem. Jezu, pomyślałem, co ja tu robię na tym
    występie?
    Mówiłem cicho, próbując nawiązać z nim kontakt.
     Don, słyszałem, \e dziś ma być piękny zachód słońca. Wiatry Santa Ana niosą chmury burzowe.
    Jesteś pewien, \e nie chcesz ju\ nigdy zobaczyć kolejnego zachodu lub wschodu słońca? Jesteś
    pewien, \e nie chcesz ju\ nigdy pójść na wycieczkę w góry?
     Nigdy nie byłem w górach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl