• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    Ktoś próbuje zepchnąć cię z drogi, ktoś w nocy skrada się dokoła
    twojego domu, ktoś otwiera stodołę... Równie dobrze mógł podłożyć
    ogień.
    - Ale po co?
    - Nie mam pojęcia. Masz jakichś wrogów? Wyprostowała się; jej
    twarz wyrażała zdecydowanie.
    - Nie, na pewno nie.
    - Twój mąż miał.
    - Adam złapał kilku kłusowników i ludzi, którzy polowali i łowili
    ryby, nie mając na to pozwolenia, ale wszyscy strażnicy przyrody tak
    robiÄ….
    - Ale wszystkich nie zabijajÄ….
    - Adama zabił pewnie ktoś przypadkiem, a potem przestraszył się
    i uciekł.
    - Chyba że w dalszym ciągu tu mieszka, ma dom, rodzinę... jakby
    nigdy nic.
    - Tutejsi ludzie - zaczęła Tala lekko zniecierpliwionym głosem -
    kiedy polują poza sezonem, na ogół robią to, żeby wyżywić rodzinę.
    Wiedzą, że kiedy wpadną, stracą pozwolenie, zapłacą grzywnę albo
    nawet pójdą siedzieć. Ryzykują to, ale nigdy nie zabijają strażników.
    Zresztą nikt z tutejszych nie ma takiej dziwnej strzelby jak ta, z której
    zabito Adama. To musiał być jakiś przyjezdny. Pete, to się zdarzyło
    prawie dwa lata temu. Nie chcę do tego wracać.
    Odwróciła głowę.
    - Przepraszam.
    Pete ujął jej dłoń; przez chwilę próbowała się wyswobodzić, żeby
    nikt nie zauważył jego poufałego gestu. Potem dała sobie spokój:
    przecież wszyscy już chyba wiedzą, że pracuje w rezerwacie. Nic
    dziwnego, że pracodawca próbuje dodać jej otuchy.
    Samochody straży pożarnej z wolna opuszczały podjazd. Po
    chwili przed domem i osmaloną stodołą nie było już nikogo.
    Nagle od frontu podjechał jakiś samochód, trzasnęły zamykane
    drzwiczki. Tala szybko oderwała się od Pete'a.
    - Co się stało? - spojrzał na nią zdziwiony. Zza rogu domu
    wybiegły Vertie i Irene.
    - O Boże! Co tu się dzieje? - Irene stanęła jak wryta, z
    osłupieniem wpatrując się w czarną dziurę w miejscu, gdzie dawniej
    była ściana stodoły. - Nic ci się nie stało, Talu?
    Obrzuciła Pete'a nieprzyjaznym spojrzeniem i przysiadła na
    stopniach obok synowej.
    - Jesteś cała usmolona. Nie poparzyłaś sobie twarzy? Pete wstał i
    odszedł na bok. Vertie energicznie wyciągnęła do niego rękę.
    - Szeryf Craig dzwonił do nas i powiedział, że zachowałeś się jak
    prawdziwy bohater, synku. Uratowałeś stodołę i całą resztę. Bez
    ciebie wszystko by spłonęło.
    - Ja tylko zauważyłem dym, nic więcej. Poklepała go po
    ramieniu.
    - Słyszałam zupełnie co innego. O Boże! Ale to okropnie
    wyglÄ…da!
    W długich, kowbojskich butach przebrnęła przez błoto i dotarła
    do wypalonej ściany.
    - Zazwyczaj te stare stodoły tak łatwo się nie palą, bo w drewnie
    nie ma już żywicy - powiedziała z namysłem, marszcząc nos.
    - Tej ktoś pomógł - wymknęło się Pete'owi i ugryzł się w język.
    Irene natychmiast złapała go za słowo.
    - Co pan ma na myśli? Talu, o co tu chodzi?
    - Pete podejrzewa, że to jakieś dzieciaki zaprószyły ogień -
    wyjaśniła niechętnie Tala.
    Irene podeszła do niej i zmusiła ją do wstania.
    - Co to się wyprawia na tym świecie - westchnęła. - Kto by
    pomyślał! A teraz pojedziesz z nami, nie masz tu nic do roboty.
    - Nie mogę, musiałabym wziąć jakieś rzeczy... - próbowała
    ociągać się Tala.
    Irene jednak nie tak łatwo rezygnowała.
    - Nie szkodzi, poczekamy, aż się spakujesz.
    - Na razie zapraszam do kuchni - próbowała zyskać na czasie
    Tala. - Tutaj jest strasznie zimno. Zaraz zrobiÄ™ herbatÄ™. Pete, chodz z
    nami.
    - Muszę wracać do domu.
    Vertie energicznie ujęła go pod ramię.
    - Nie ma mowy. Idziesz razem z nami, chłopcze, musisz
    wszystko opowiedzieć. Umieram z ciekawości, jak to się stało.
    Po chwili siedzieli już wszyscy w kuchni, za wielkim dębowym
    stołem, z kubkami mocnej herbaty w rękach. Tala wiedziała, że Pete
    czuje się nieswojo, ale była mu wdzięczna, że mimo to został. Bez
    niego nie potrafiłaby stawić czoła Irene, a nie miała ochoty opuszczać
    farmy. Tę noc pragnęła spędzić we własnym łóżku.
    - No, słuchamy, jak do tego doszło? - zaczęła Irene, stawiając
    kubek na stole.
    - Kto został z dziećmi? - przerwała jej Tala.
    - Lucinda - wyjaśniła Irene. - Po telefonie szeryfa postanowiła z
    nimi posiedzieć, nawet ich nie budziłyśmy. Wolałabym, żeby się o
    niczym nie dowiedziały.
    Tala westchnęła.
    - Ja też, ale jutro rano całe miasto nie będzie mówić o niczym
    innym.
    Vertie podskoczyła na krześle.
    - Czy ktoś mi wreszcie powie, jak to było z tym pożarem?
    Pete i Tala zaspokoili jej ciekawość, nie wyjaśniając jednak, jak
    to się stało, że Pete był na miejscu. To nie miało nic wspólnego z
    pożarem, a ponadto tylko dodatkowo skomplikowałoby sprawę.
    Kiedy skończyli, Vertie się wyprostowała.
    - Mogło być gorzej - oświadczyła. - Gdyby nie ten deszcz,
    poszłyby wszystkie drzewa i ogień przeniósłby się na okoliczne
    wzgórza, a wcale nie mam ochoty tracić swojej ziemi. Ty też nie, jak
    rozumiem, Talu.
    Pete spojrzał na nią pytająco.
    - Ma pani tutaj ziemię? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl