-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
temperatura. Chciał więc dotrzeć jak najbliżej Georgii. Byłby wtedy przed zmrokiem w pobliżu
Savannah. Rourke powinien przemierzać teraz przez tereny Georgii lub Karoliny w
poszukiwaniu Sarah i dzieci. Być może już ich znalazł. Paul uśmiechnął się na samą myśl o
tym. Czy wobec tego nie powinien zawrócić?
Muszę zerknąć na plan - pomyślał. - Jeżeli Rourke zaznaczył... Hałas silników
śmigłowca zmusił Paula do spojrzenia w górę. Amerykański helikopter z domalowaną
sowiecką gwiazdą leciał nisko, doganiając go.
- Cholera! - Rubenstein pochylił się nad kierownicą, dociskając gaz do dechy. Zdążył
już prawie zapomnieć o Rosjanach. - Czego chcecie? Zabawić się moim kosztem? - rzucił przez
zaciśnięte zęby. Puścił na chwilę kierownicę i poprawił okulary.
Helikopter wisiał tuż nad nim. Paul sięgnął po pistolet, lecz maszyna uniosła się poza
zasięg jego ognia i odleciała. Zatrzymał Harleya, aby się rozejrzeć. Na prawo była polna droga,
niewiele szersza od wydeptanej ścieżki. Zastanawiał się, czy w nią skręcić. Powracający
śmigłowiec przyśpieszył decyzję. Motocykl, kołami buksując w piachu, skręcił ostro w prawo i
podskoczył na płaskim kamieniu przy zjezdzie w polną drogę. Silnik głośno ryczał na
niewielkiej pochyłości gruntu.
- Paul Rubenstein! Zatrzymajcie się i odłóżcie broń, a nic wam się nie stanie! -
nawoływał głos przez tubę.
Paul spojrzał w górę. Helikopter wisiał nad nim. Motor znów podskoczył na wyboju,
wyjeżdżając na szeroki most. Na horyzoncie pojawił się drugi helikopter. Głos dalej wołał:
- Kontynuując ucieczkę możecie sobie zaszkodzić! Poddajcie się! Nie zrobimy wam nic
złego!
- Spadaj! - krzyknął Rubenstein w górę, lecz pęd powietrza wzniecony przez motor
zdławił i zagłuszył jego krzyk.
Drugi śmigłowiec zawisł nisko nad ziemią naprzeciw Paula i zagrodził mu drogę.
Rubenstein zauważył w otwartym wejściu kilku umundurowanych żołnierzy.
Znów usłyszał głos Rosjanina:
- Paul Rubenstein! Działamy z rozkazu generała Warakowa. Zatrzymajcie się
natychmiast i odłóżcie broń!
Zauważył nagle coś, co wyglądało jak jeleni trakt, który pokazywał mu kiedyś Rourke.
Skręcił ostro w lewo, wjeżdżając w ten wąski przesmyk pomiędzy drzewami. Gałęzie smagały
go po twarzy i ciele. Zcieżka była znacznie bardziej wyboista niż polna droga.
- Paul Rubenstein... Rozkazujemy wam...
Spojrzał do góry, przeklinając pod nosem. Wtem dostrzegł zwalone w poprzek ścieżki
drzewo. Zahamował, lecz Harley wyśliznął się spod niego. Paul stracił równowagę i upadł. Zer-
wał się na nogi. Harley zniknął gdzieś w krzakach. Mężczyzna ruszył biegiem. Wyszarpnął
spod kurtki stary High Power. Zatrzymał się w prześwicie między drzewami. Oddał dwa strzały
w kierunku najbliższego helikoptera. Maszyna cofnęła się. Rubenstein skręcił w jakąś ścieżkę.
Nie widział drugiego śmigłowca. Seria z karabinu zryła ziemię i trzasnęła w drzewa dziesięć
jardów za nim. Uciekał, rękoma osłaniając twarz przed uderzeniami gałęzi. Ramiona obsypał
mu mokry, spadający z drzew śnieg. Ogień z karabinu przybliżał się coraz gwałtowniej. Paul
upadł na kolana. Odwracając się błyskawicznie, posłał za siebie dwie krótkie serie.
Helikopter zawrócił.
- Ty draniu! - Rubenstein uśmiechnął się pogardliwie. Zerwał się na równe nogi i chciał
biec dalej. Trzech rosyjskich żołnierzy zastąpiło mu drogę. Drugi helikopter wysadził ludzi -
przemknęło mu przez myśl. Chciał podnieść pistolet do strzału, ale coś uderzyło go w tył
głowy. Upadł na twarz, wypuszczając broń z ręki. Ktoś za nim powiedział coś po rosyjsku.
Odwrócił się na plecy, kopiąc jednego z Rosjan w krocze. Mężczyzna zgiął się wpół. Paul
wyciągnął rękę, chwycił się munduru żołnierza. Podnosząc się na kolana, walnął go pięścią w
twarz. Zerwał się do ucieczki. Ktoś skoczył na niego, przygniatając go do ziemi. Rubenstein
nagłym ruchem lewego łokcia zadał cios do tyłu. Usłyszał jęk i coś, co mimo bariery językowej
wydawało mu się przekleństwem. Wstał. Nadbiegającego powalił na ziemię lewym
sierpowym. Usłyszał za sobą czyjś oddech. Odwrócił się. Leciały ku niemu, niczym
baseballowy kij, dwie złączone pięści. Poczuł na szyi uderzenie. Ogarnęła go błoga ciemność.
ROZDZIAA XXVIII
John Rourke otworzył oczy. Obraz rozmył się. Powieki same opadały, chroniąc oczy
przed ostrym światłem. Czuł ból brzucha i lewe ramię doskwierało mu jak zepsuty ząb. Chciał
poruszyć ręka, próbował wstać, ale wszystkie członki odmawiały mu posłuszeństwa. Coś
zacisnęło mu się na szyi, stracił oddech. Upadł. Czyjeś ręce szarpnęły go do góry za ramiona.
- John, mówiłam ci ostatnim razem, żebyś nie próbował wstawać. Teraz już wiesz, że
nie możesz chodzić - mówił kobiecy głos. - Zwięto Dziękczynienia już się skończyło. Przykro
mi, że nie zjadłeś indyka. Zwracałeś wszystko, co ci podałam. Ale jutro jest Boże Narodzenie i
wszystko się skończy.
Rourke potrząsnął głową, mamrocząc:
- Lubię indyka.. Dziękczynienie... Boże Narodzenie?
- Pomogę ci podnieść się na łóżku - uśmiechnęła się nad nim jakaś kobieca twarz.
- Sam sobie poradzę - powiedział czując jej ręce pod pachami. Chciał jej pomóc, czuł
dotkliwe zimno od podłogi. Rozebrany? Kątem oka zerknął na swoje ręce. Związane. Nogi w
kostkach też. Coś dookoła szyi dusiło go znowu.
- Przepraszam, John. Sznur przywiązałam do łóżka. Poluzuję go. - Ucisk na szyi zelżał.
- Dzięki, Martha. Martha? Martha Bogen? - przypomniał sobie. - Kawy - zacharczał.
Nie poznawał swojego głosu. Język miał suchy, ciężki i piekący.
- O to samo prosiłeś, gdy dałam ci poprzednio dwa zastrzyki. Dosypałam do kawy
hydratu chlorku, ale chyba przedobrzyłam, dlatego tak się czujesz. Po wypiciu pierwszej
filiżanki wstrzyknęłam sobie apomorfinę. Zwróciłam wszystko i nic na mnie nie zadziałało.
JesteÅ› zapominalski, John.
- Nie... - Zastanawiał się, dlaczego było mu niedobrze. Czy dlatego, że był
zapominalski? Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego było mu niedobrze?
Wbiła mu igłę w ramię i znów poczuł ból. Dlaczego zrobiła mu dwa zastrzyki?
Próbował myśleć, ale nie mógł. Powiedziała, że te mdłości ma od hydratu chlorku, a nie od
zastrzyków.
- Nie od zastrzyków - powtórzył głośno ostatnią myśl.
- Dam ci antidotum, po trzydziestu sekundach poczujesz siÄ™ dobrze, naprawdÄ™. Potem
trzymając się za ręce, będziemy oglądali sztuczne ognie, a góry zawalą się na nas. Umrzemy
razem. %7ładne z nas już nigdy nie będzie samotne, John.
Spojrzał na nią. Jej twarz wydawała mu się zniekształcona jak w krzywym zwierciadle.
Uśmiechała się.
- Cały czas mam leki mojego męża, John. Więc gdy przyjdzie czas, mogę cię szybko [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zambezia2013.opx.pl