• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

     To znaczy, że ruszamy  stwierdziłem uporawszy się z mięsem.
     To znaczy, że... zostajemy.
     A to coÅ› nowego!
     Dziś rankiem wszystko dokładnie przemyślałem. Jak sądzisz: czy ci dwaj wyznaczyli
    sobie miejsce spotkania?
     Na pewno.
     Ale gdzie?
    Wzruszyłem ramionami:
     Albo tu, albo gdziekolwiek indziej. Nie jestem jasnowidzem.
     Myślę, że właśnie tutaj! Miejsce doskonałe, łatwe do odnalezienia i służące im, jestem
    tego pewien, za kryjówkę już od tygodni, jeżeli nie miesięcy. Gdyby więc nawet mieli się
    spotkać w innej stronie, a do spotkania przecież nie dojdzie, wspólnik zjawi się tu na pewno.
     Jeśli tu rzeczywiście mieszkali  wtrąciłem sceptycznie.
     Mam dowody. Znalazłem w blokhauzie woreczek mąki, trochę suszonego mięsa i
    trochÄ™ soli.
     Ha, przyznaję ci rację. Ale dlaczego się rozdzielili przed tak ważną dla siebie akcją?
     Na odpowiedz musisz poczekać. Coś tam się w tym musi kryć, choć jeszcze nie
    wiemy, co.
    Tak więc postanowiliśmy tkwić w miejscu spodziewając się, że ryba sama wpłynie do sieci.
    Kiedy to nastąpi? Może za godzinę, może za dzień, ale na pewno nie zaraz. Za wcześnie
    jeszcze. Tak więc mieliśmy trochę czasu, by usunąć z polanki ślady, które mogłyby wzmóc
    czujność oczekiwanego gościa.
    Resztki nieszczęsnego konia zaciągnęliśmy w gęstwinę, po czym trzeba było zatrzeć ślady
    takiej przeprowadzki, co okazało się niesłychanie żmudną pracą. Wykonywaliśmy ją na zmianę.
    Jeden mozolnie przeczesywał trawę, drugi czuwał na skraju lasku. Kiedy łączka wyglądała już
    bardziej dziewiczo, pozostała sprawa grizzli. Wielkie cielsko, mimo że mocno naruszone zębami
    nocnych wędrowców leśnych, nadal stanowiło tak ciężką górę mięsa i kości, że poruszenie jej
    przekraczało siły nas obu. Próbowaliśmy użyć do tego celu naszych koni. Nie udało się.
    Wierzchowce płoszyły się i nie sposób było ich podprowadzić bliżej. Zrezygnowaliśmy z
    przedsięwzięcia licząc na to, iż widok martwego grizzli nie wystraszy oczekiwanego przybysza.
    Konie odprowadziliśmy w głąb lasu, a sami siedliśmy na jego skraju, dobrze osłonięci od
    strony polanki, uzbrojeni w strzelby i... cierpliwość. Dodam, że przedtem Karol ukrył w gęstych
    krzewach całą uprząż zdjętą z padłego konia, że wyniósł Warrenowskie zawiniątko z chatki,
    wyzbierawszy porozrzucane żelastwo, i wszystko ukrył pod zwalonym pniem leśnego olbrzyma.
    Teraz już tylko należało czekać. Ze stanowiska, które obraliśmy wśród mchów i paproci,
    wzrok obejmował całą polankę, a przy pomocy lornetki sięgał nawet w głąb lasku rosnącego po
    przeciwnej stronie.
     Usher nie kłamał  szepnąłem rozciągnąwszy się na miękkim posłaniu.  To byli
    rzeczywiście Meksykanie  stwierdziłem mając na myśli siodło o wysokim oparciu na plecy,
    dziwacznych strzemionach i metalowych kółkach zdobiących uzdę. Tylko na południu kraju
    używano tego rodzaju siodeł, nigdy na północy.
    Karol mruknął coś tonem przytaknięcia i dodał:
     Meksykanie, nie Meksykanie, ale na pewno ludzie nie z tych stron.
    Leżeliśmy nastawiając uszu na wszelkie odgłosy. Słońce pięło się coraz wyżej, czyniło się
    coraz goręcej. Stary bór dyszał wilgocią i wonią butwiejącego drewna, polanka rozpachniała się
    ziołami, ale mimo to wiatr przynosił od czasu do czasu mdlący odór padliny. Pózniej pojawiły się
    muchy, które kłębiły się czarną masą nad padłym niedzwiedziem.
    Mijał czas sennie i nieprzyjemnie. Wreszcie poczęło się coś dziać. W samo południe, gdy
    wiatr ustał i najmniejszy szmer nie dobiegał z głębi boru. Przyłożyłem lornetkę do oczu. W jej
    szkłach lasek za łąką zarysował się ostro, każde drzewko oddzielnie. Właśnie wówczas dojrzałem
    między pniami jasną plamę posuwającą się w naszym kierunku. Trąciłem Karola, który widać
    zapadł w drzemkę. Przetarł oczy.
     Idzie  zasygnalizowałem szeptem.  On albo nie on, ale ktoś posuwa się przez lasek. Z
    koniem.
     Prawda.
    Teraz uważaliśmy obaj. Człowiek i koń wolniutko szli ku polance. Wreszcie doszli.
    Widziałem bardzo dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Nie, ten mężczyzna nosił odzież
    w niczym nie przypominającą meksykańskiego stroju. Wyglądał na kowboja, farmera albo
    trapera, który wybrał się na polowanie. Widziałem jego szerokoskrzydły kapelusz, kolorową
    chustkę na szyi, czerwoną koszulę i spodnie nieokreślonej barwy. Uprząż konia niczym się nie
    wyróżniała.
     To nie on  szepnąłem.  Licho go przyniosło...
     Zobaczymy.
    Przybysz zatrzymał się na skraju polany, znowu przystanął. Dostrzegłem przyczynę. Jego koń
    zaparł się nogami i nie chciał ruszyć z miejsca. Szarpanina trwała chyba z minutę, wreszcie
    jezdziec ustąpił. Cofnął się do lasku i przywiązał zwierzę do drzewka. Dziwne, że nie
    zaniepokoiło go zachowanie się zwierzęcia. Po przywiązaniu wierzchowca znowu ruszył przez
    polankę, aż wreszcie dostrzegł niedzwiedzie padło. Wtedy zatrzymał się i uczynił dla mnie rzecz
    najdziwniejszą z dziwnych:- zawołał!
     Donde estas, Diego?
    Odpowiedziała mu tylko cisza i tylko echo odbite od leśnej ściany.
    Ruszył prosto na nas, a raczej na skrytą w lesie chatkę. Niedzwiedzia obszedł bokiem, z
    głową opuszczoną, jakby szukał śladów. Jeśli nawet coś znalazł, niewiele mu to powiedziało.
    Znowu zawołał, tym razem po angielsku:
     Gdzie jesteÅ›, Diego?
    Postał chwilę i rozpoczął dalszy spacer. Lornetka nie była mi już potrzebna. Widziałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl