• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    -
    Mamy nawet specjalne tańce - mówiła - i ceremonie
    na cześć kukurydzy. W college'u poznałam bardzo ciekawe
    indiańskie ludowe przypowieści, które mówiły, skąd się
    wzięło ziarno kukurydzy. Dawni Kolheekowie wierzyli na
    przykład, że pewnego dnia zstąpiła z chmur dziewczyna...
    Jared kręcił się niemiłosiernie.
    -
    Kiedy się skończy śniadanie?
    Diana roześmiała się w głos, zarażając tym Travisa.
    -
    A ty skończyłeś jeść? - spytała chłopca.
    -
    No! - Pokazał pusty talerz.
    Spojrzała na Josha, którego talerz także był już pusty.
    -
    W takim razie koniec śniadania.
    Bliźniacy z radosnym krzykiem zerwali się na nogi i czym
    prędzej pognali pod choinkę.
    Travis zerknął na Dianę.
    -
    Przepraszam, że są tak niecierpliwi.
    -
    Nic nie szkodzi. - Pochyliła się, by zebrać naczynia,
    i jej warkocz prześliznął się po jego ramieniu. - Skończę
    kiedy indziej. To głupio z mojej strony przetrzymywać ich,
    kiedy wiadomo, że nie mogą się doczekać prezentów.
    Spontanicznie chwycił koniec jej długich, zaplecionych
    włosów, czując w dotyku chłód i gładkość koralików, i od-
    rzucił jej warkocz na plecy, gdzie nie był narażony na zbie-
    ranie z talerzy resztek syropu klonowego czy indiańskiego
    puddingu.
    -
    Wszystko, o czym mówisz, jest dla mnie bardzo inte-
    resujące.
    Uśmiechnęła się, a on poczuł, że o kilka stopni wzrosła
    mu temperatura.
    -
    Wiem - odparła.
    Pokojem na moment zawładnęła cisza.
    Nagle Diana odchyliła się nieco i powiedziała:
    -Wiesz co...
    Travis wyczuł wahanie w jej głosie.
    -
    Może chciałbyś się też dowiedzieć czegoś innego? -
    Kącik ust uniósł się jej w półuśmiechu. - Te historie o jedze-
    niu pewnie trochę cię nudzą. Ale.
    -
    Ależ skąd - zaprzeczył energicznie. - Wcale. Ale chęt-
    nie dowiem się więcej, jeśli tylko zechcesz.
    -
    Oczywiście. - Uciekła wzrokiem, zajęła się zbieraniem
    resztek na tacę. - Możemy spotykać się na godzinkę, jak
    chłopcy pójdą spać. Albo, kiedy zacznie się szkoła, będziemy
    mieć czas przed ich powrotem do domu. Jak wolisz.
    -
    Jakoś to urządzimy - odparł łagodnie.
    -
    Tak, jakoś to urządzimy.
    Napięcie pękło z cichym poszumem. Travis odniósł nie-
    pokojące wrażenie, że właśnie coś się między nimi zmieniło.
    Jakby ostatecznie dali za wygraną. Poddali się nieznanemu,
    nieuchwytnemu, ulotnemu. Czemuś, czego nie da się ogar-
    nąć. Wiedział tylko, że Diana wyraziła zgodę, by zapoznawać
    go z tradycją Kolheeków. A on rozpaczliwie pragnął tej
    wiedzy.
    Odebrał jej naczynia z ręki.
    -
    Pomóżmy im rozpakować prezenty - powiedział, kła-
    dąc talerze i miski na tacy.
    -
    Ale ja - była wyraźnie zmieszana - nie chcę narzucać
    się wam przez cały dzień. To jest rodzinne święto, chciałam
    tylko pokazać chłopcom nasze potrawy...
    -
    Przestań - skarcił ją delikatnie. - Ty też należysz do tej
    rodziny. - Uśmiechnął się. - Poza tym, może jest dla ciebie
    prezent pod choinką.
    -
    Naprawdę?
    W tym jednym słowie było ogromne zdziwienie. Potem
    jej twarz rozbłysła dziecięcą radością, która rozbawiła Travi-
    sa. Oczywiście nie spodziewała się żadnej paczki tego ranka.
    Dzięki temu czas; jaki poświęcił na wybranie dla niej paru
    drobiazgów, nabrał dla niego dodatkowego znaczenia.
    -
    Czy ty w ogóle obchodzisz Boże Narodzenie? - spytał
    poruszony nagłą myślą, bo nie miał zamiaru obrazić jej wiary.
    Jej uśmiech był pełen ciepła.
    -
    Boże Narodzenie to takie wspaniałe święto, że dzieci
    Kolheeków kochają je tak samo jak inne dzieciaki na świecie.
    Widzisz, nasz naród mistrzowsko splata stare z nowym,
    z czego powstaje oryginalny, nasz własny wzór, nasza tkani-
    na. Zmieniamy się. Adaptujemy. Przyglądamy się innym wie-
    rzeniom i czasem coś z nich bierzemy dla siebie. Dzięki temu
    jesteśmy silni. Dzięki temu wciąż trwamy.
    Wyobrażenie przodków, ich historii i wiary jako, mocnej
    tkaniny wydało mu się znakomite. Tkanina ta wciąż była
    tkana, nieustannie tworzona, co po raz pierwszy pozwoliło
    mu myśleć, że jeszcze nic straconego, że może jeszcze zostać
    jednym z Kolheeków. To odkrycie zacisnęło mu gardło.
    -
    Dziękuję - szepnął.
    Ten wyraz wdzięczności zdumiał ich oboje.
    -
    Za co? - spytała.
    Nie dane mu było jednak odpowiedzieć. Chłopcy wołali
    ich do siebie. Nie mogli czekać ani minuty dłużej.
    Półtorej godziny później Travis siedział w salonie sam.
    Na podłodze walały się kawałki ozdobnego papieru i koloro- [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl