• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    też siedziała do końca brydża. Bo jeżeli po dziesiątej idzie zwykle do swego pokoju, to skąd
    mogła wiedzieć, o której Tadeusz wyszedł... prawda, poruczniku?
    - Prawda - odrzekł równie spokojnie Kręglewski. - Tylko że panna Marysia sama mi
    powiedziała dwa dni temu, o której Zabielski wyszedł. Przypadkowo jeszcze nie spała, lecz
    siedziała w kuchni. Co prawda, nie było tak pózno - jedenasta godzina. Zaraz potem poszła do
    siebie i wkrótce zasnęła. Była więc świadkiem wyjścia waszego znajomego o jedenastej,
    natomiast o tym, że Zabielski wyszedł o pierwszej, dowiedziała się od pana wczoraj.
    Względnie dzisiaj, to zresztą nie ma znaczenia. Powiedział jej pan: gdyby milicja pytała, o
    której wyszedł pan Zabielski, proszę powiedzieć, że po pierwszej w nocy. Tak, panno
    Marysiu? - zwrócił się nagle do dziewczyny.
    - Tak - odparła cicho. - Ale skąd pan wie?Zignorował pytanie. Czekał teraz na to, co
    według jego koncepcji powinien był powiedzieć Nowakowski, i doczekał się.
    - Tadeusz wychodził rzeczywiście o jedenastej. Pamiętasz, prawda? - rzucił w stronę
    żony, nie patrząc na nią. Przytwierdziła skinieniem głowy. - Miał się spotkać na dworcu z
    jednym ze swoich znajomych, który przyjeżdżał nocnym pociągiem. Zależało mu na tym, aby
    odebrać... aby, jednym słowem, załatwić jakąś sprawę jeszcze w poniedziałek. Potem jednak
    wrócił tutaj i graliśmy jeszcze do kwadrans po pierwszej. O tym Marysia nie mogła wiedzieć,
    bo już spała. Dlatego powiedziałem jej, o której Zabielski wyszedł po brydżu. Po brydżu,
    poruczniku, a nie w trakcie gry. Ja jestem ścisły w sformułowaniach. Zwłaszcza, gdy pyta
    milicja.
    Biały Kapitan skręcił w lewo i przystanął niedaleko kiosku z gazetami zapalając
    papierosa. Było ciemno, choć nie minęła jeszcze dziewiąta wieczór. Wiatr pospędzał w ciągu
    dnia gęste, szare chmury i w powietrzu wisiał deszcz.
    - Pan pozwoli ognia - powiedział do Szczęsnego jakiś młodzieniec o długich włosach i
    w ciemnych okularach mimo zmroku.
    - Proszę bardzo - odparł kapitan. Przybliżył zapaloną zapałkę do twarzy tamtego.
    Młodzieniec mruknął przez zęby: - Nic. Nie wrócił. Listu też nie było.
    - Do Owczarskich ktoś przychodził?
    - Baba z cielęciną. Teraz oboje w domu. Kiedy przyjdzie zmiana, kapitanie?
    - O dziesiątej. Panie, odczep się pan - podniósł nagle głos, bo z bramy wyszedł jakiś
    mężczyzna. - Ja na wódę nie chodzę z obcymi.
    - Ech ty frajerze ciężko kopany, mam cię w dupie, rozumiesz? - rzucił młodzieniec.
    Wzruszywszy ramionami, splunął i powlókł się na drugą stronę ulicy.
    Kapitan wskoczył do przejeżdżającego tramwaju, pokazał konduktorowi bilet
    miesięczny i wsunął się w sam koniec platformy. Postawił kołnierz marynarki, bo od
    rozwartych drzwi tramwaju wiało przeddeszczowym chłodem. Był zmęczony. Musiał jednak
    wstąpić jeszcze do komendy. Mogły nadejść jakieś meldunki z województw.
    Dyżurny wydziału wyjaśnił, że meldunków nie było, ale przed chwilą zgłosił się
    nocny wozny z Centralnego Zarządu Dostaw Materiałów Rolnych.
    - Teraz? - zdziwił się Szczęsny, spojrzawszy na zegarek. - Czego chce?
    - Nie chciał powiedzieć. Mówi, że tylko temu z nas powie, kto był dziś w Zarządzie.
    Wiem, że to wyście byli, kapitanie, więc kazałem mu zaczekać. Siedzi na górze u porucznika
    Metelskiego.
    Szczęsny wszedł do pokoju porucznika i spojrzał z zaciekawieniem na siwego,
    zgarbionego staruszka siedzącego nieruchomo na krześle pod oknem. Metelski wstał i
    bezradnie rozłożył ręce, na znak, że nie udało mu się uzyskać żadnych wyjaśnień tej póznej
    wizyty.
    - Słucham. Przyszedł pan z jakąś wiadomością, tak? - spytał kapitan siadając na
    miejscu Metelskiego, który wysunął się z pokoju. Stary człowiek utkwił wzrok w mówiącym i
    wtedy oficer zauważył, że jedno oko ma zasnute bielmem.
    - Przyszedłem do tego pana, który dzisiaj był u nas w biurze - powiedział wozny. -
    Dziękuję, nie palę. To pan?
    - Ja.
    - Na pewno?
    Szczęsny pohamował zniecierpliwienie. Wiadomość mogła być zupełnie błaha, ale
    mogła też stanowić klucz do zagadki zniknięcia Wolskiego.
    - Na pewno - odparł. Postanowił na razie odpowiadać tylko na pytania. Taktyka tego
    rodzaju dobrze czasem działała w odniesieniu do starych ludzi.
    - Ja siÄ™ nazywam Wincenty Sarski. Jestem nocnym woznym, czy jak pan woli -
    dozorcą, w Centralnym Zarządzie. Dzisiaj zgadało się z... tam, z innymi woznymi, że pan
    inżynier Wolski z organizacyjnego nie przyszedł do pracy, tylko wyjechał, a podobnież nawet
    zaginÄ…Å‚. Czy to prawda?- Prawda.
    - Podobnież zginęły także jakieś ważne papiery, które on miał w biurku. Więc
    pomyślałem sobie, że może trzeba panu powiedzieć to, co ja wiem. Dlatego przyszedłem.
    - Czemu tak pózno? - wyrwało się Szczęsnemu, który mimo woli spojrzał na zegarek.
    - Pózno? - zdziwił się Sarski. - Dlaczego?
    Biały Kapitan pomyślał, że dla tego człowieka czas pracy zaczynał się wieczorem - a
     pózno , to było o trzeciej czy piątej rano. Ale Sarski inaczej zrozumiał pytanie.
    - Chyba nie pózno - odparł. - Bo to było we wtorek, a dzisiaj mamy dopiero czwartek.
    Zresztą ja się dziś dowiedziałem o tym wszystkim. - Przerwał i zamyślił się. Potem
    powiedział: - A chodzi o to, że pan Wolski jeszcze przez cały wtorek był w Warszawie. Bo ja
    go widziałem. Zaś w biurze mówią, że już o szóstej rano wyjechał, nie wiadomo dokąd.
    - Gdzie pan go widział?
    - W biurze. Przyszedł, wziął swój klucz i poszedł na górę. Był tam może z kwadrans,
    potem wrócił, powiesił klucz na tablicy i... no, i to wszystko. Może wtedy zabrał papiery?
    - O której godzinie to było?
    - Na krótko przed północą. Zapamiętałem, bo w parę minut pózniej biła dwunasta na
    kościele.
    - Czy rozmawiał z panem?
    - Trochę. Zapytałem go, co mu się stało, bo miał głowę i kawałek policzka
    obandażowany. Powiedział, że upadł i się trochę potłukł. Nic więcej nie mówiliśmy. Bardzo
    się śpieszył.
    Milczeli chwilę, kapitan w zamyśleniu obracał w ręku niezapalonego papierosa. Nagle
    zapytał:
    - Jakiego koloru włosy miał inżynier Wolski?
    - Włosy? - stery zastanawiał się parę sekund. - Nie bardzo jasne, ale i nie czarne.
    - Takie, jak ja?
    - Gdzież tam! - uśmiechnął się Sarski. - Pan, za przeproszeniem, jasny jak pszenica. O,
    takie jak ten porucznik, co siedział tu przed chwilą. W paszporcie miał napisane: ciemno
    blond.
    - A skąd pan wie, co miał napisane w paszporcie?
    - No... tego. Skąd wiem? Nosiłem raz jego paszport do biura paszportowego, to
    widziałem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl