• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    drugą. Skinąłem na Leffiego, poczekałem, aż wysiadł, po czym ruszyliśmy w stronę bramy. Minęliśmy po drodze dyskretnie
    ziewającą prostytutkę z bujnym, spracowanym biustem, moi rodacy również na obczyźnie nie zarzucali swoich upodobań.
    Streetwalker musiała łyknąć kiedyś zaocznego kursu, na którym wiele mówiono o tym, jak ciemna plama na jasnym tle podkreśla
    owoż tło - kazała sobie wytatuować na górnej części lewej piersi wielobarwnego motyla. Rzeczywiście znakomicie spełniał swoje
    11
    zadanie, raz z powodu wielkości tła, a dwa... Miał takie wymiary, że mógłby służyć jako zwrotny śmigłowiec montażowy.
    Dziewczyna miała już swoje lata, a nawet, powiedziałbym, kilka cudzych, i chyba dlatego nie oczekiwała od życia specjalnego fartu.
    Jakoś ją minęliśmy, choć na chodniku nie zostało dla nas zbyt dużo miejsca, i weszliśmy w bramę.
    Kwadrans później wyjechaliśmy dopiero co otrzymanym od ojczyzny wiśniowym buickiem Dream King. Całe dziesięć minut
    straciłem na przekonywanie nadętego bubka, nawet licencja z kodem „A” nie od razu skruszyła jego opory. Postanowiłem to
    zapamiętać i powiedzieć Sarkissianowi, co myślę o takim skutecznym prezencie od jego instytucji. Co prawda koktajl z argumentów i
    gróźb złamał w końcu faceta, ale pozostał lekki niesmak. Przecież powiedziałem mu, że działam na rzecz Stanów i w ich interesie.
    Dopiero wtedy dał mi kluczyki i z wyraźną urazą zdjął tabliczki z literkami CD. Przykleiłem do szyb te nieszczęsne nalepki
    świadczące o sprawnym stoperze i bez zbytnich pożegnań opuściłem teren ambasady.
    - A jeśli sprawdzi i dowie się, że nie działasz w interesie państwa? - zapytał Leffie po piątej minucie jazdy komfortowym
    buickiem.
    - Znam instytucję, która potwierdzi, że działam dla Stanów - odpowiedziałem niedbale.
    Ktoś na górze, a może raczej na dole uśmiechnął się sardonicznie. Już jakiś czas później niemal wszystkie instytucje mogłyby
    najzupełniej szczerze potwierdzić moją wersję. Nie wiedziałem tego w chwili, gdy wyjeżdżaliśmy z Leffie van Gorrenem z
    Amsterdamu. A te instytucje nie dowiedziały się tego nigdy.
    - Jedziemy do Utrechtu? - zapytał mnie po dwudziestu minutach jazdy.
    - Tak, przynajmniej na razie.
    - Masz jakiś plan?
    - Znam tam jednego faceta, może nam pomóc.
    - A czy jest takie miejsce, gdzie nie znasz jednego faceta?
    - Tak, jest takie miejsce - odpowiedziałem. - Chicago. Znam tam aż dwóch facetów.
    Roześmiał się. Zerknąłem nań z ukosa. Na razie odzyskał formę psychiczną, pewnie należał do typów, którym rzeczywiście szybko
    udaje się wrócić do równowagi, ale tylko dwa razy na tydzień. Przy częstszych kołysaniach załamują się całkowicie.
    - A co będziemy robić w Utrechcie?
    - Jeszcze nie wiem. To duże miasto, znajdzie się jakieś zajęcie. - Milczeliśmy chwilę. - Dobrze znasz Moffy?
    - Dobrze? Nie wiem. Ale długo.
    - Przeżywaliśmy kiedyś straszny romans, w stylu „wiosna w głowie, jesień w sercu”. Kawał czasu, minęło chyba...dziesiąt lat -
    westchnąłem. - Zaplatałem włosy w warkoczyk zgodnie z panującą modą, ona była szczupłą, rozczochraną blondynką...
    - Szczupła to ona teraz jest tylko na ekranie rentgenowskim - mruknął. Coś mi zaświtało. - A rozczochrana, i owszem. Zawsze.
    Obserwowałem w monitorku wstecznym jakiś zbliżający się szybko wóz. Dogonił nas, zwolnił i - gdy już odetchnąłem ostrożnie i
    przygotowałem się na manewr - wystrzelił z nadwyżką co najmniej czterdziestu kilometrów, a po kilku sekundach był już tylko
    prostokątnym zniekształceniem nieskazitelnej perspektywy szosy. Wypuściłem z płuc niepotrzebne już i zużyte powietrze.
    - Czy ona aby nie jest twoją żoną?
    - Była.
    - A! To wiele tłumaczy.
    - W wielkim skrócie - powiedział tonem, jakby zmierzał do dłuższej opowieści o swojej gehennie. - Powiedziała kiedyś, że jedyną
    rzeczą, jaka nas łączy, jest rym w imionach.
    - No, jesteśmy na miejscu - wtrąciłem się szybko.
    Zrozumiał, co miałem na myśli. Zamilkł i nie odzywał się, aż zatrzymałem samochód na podjeździe nowoczesnego hotelu sieci
    Astor.
    - Jak chcesz się nazywać? - zapytałem. Skrzywił się i wzruszył ramionami jak większość normalnych, nie wprawionych w takich
    sprawach ludzi.
    - No to Warren Coe. Mów tylko po angielsku i staraj się trochę seplenić albo jąkać, to pomoże stłumić akcent.
    Weszliśmy do hallu. Identyczny jak w stu innych hotelach tej sieci, poczułem się, jakbym nie wyjeżdżał z Chicago albo jakbym był
    w Szanghaju, albo w Sewilli. Pokazałem recepcjoniście dwa palce.
    - Dwa pokoje jednoosobowe, Warren Coe i Jonathan Silver Smith.
    - Służę. - Uśmiechnął się promiennie i przebiegł palcami po klawiaturze. - Pokoje obok siebie?
    - Bez znaczenia.
    - Czterysta dwadzieścia siedem i czterysta dwadzieścia dziewięć. Proszę przyłożyć dłonie do dekonsora.
    Wykonaliśmy polecenie. Recepcjonista uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze mniej szczerze. Jak żona, która za sekundę
    oszołomi męża informacją o przyjeździe swojej mamy, czterech sióstr i dwóch tuzinów ich dzieci. Byłem od niego o pół sekundy
    szybszy.
    - Dowody tożsamości pokażemy w pokojach. Mamy je w bagażach. - Skinąłem głową i poszedłem do windy. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl