• [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    się dodać sobie odwagi. - Dzięki, \e jesteś - powiedziała,
    spoglądając na Sylvie. - Wam równie\ bardzo dziękuję - dodała,
    przypominając sobie poniewczasie o obecności obu panów. - Na
    początku ka\dego przyjęcia okropnie się denerwuję.
    - Po co je urządzasz, skoro tyle cię kosztują? - naiwnie zdziwił
    się Jefferson. Nie rozumiał, po co ktoś miałby robić coś, czego
    robić nie musi, a co na dodatek przysparza mu niewygody. Prze-
    cie\ nikt nie zmusza tej kobiety do wyprawiania hucznych
    przyjęć.
    Tymczasem Sylvie popatrzyła na niego takim wzrokiem, jakby
    nie pojmowała, jak mo\na zadać podobne pytanie.
    Z netu - Irena
    - Przecie\ na tym w du\ym stopniu polega cała zabawa -
    odparła za Maddy. - Nerwy, niepewność, podniecenie, o to
    właśnie chodzi. Bez ryzyka nie ma prawdziwej radości. Prawda,
    Maddy?
    Powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o wielką
    emocjonującą przygodę, a nie zwykłe przyjęcie. Co prawda
    dzisiejsze przyjęcie samemu Jeffersonowi wydawało się dosyć
    niezwykłe. Ostatni raz uczestniczył w równie licznym zgro-
    madzeniu z okazji charytatywnej gali na rzecz znanej na cały
    kraj organizacji dobroczynnej. Tam jednak goście nie robili a\
    takiego hałasu, a na parkiecie nie tańczono z a\ tak wielkim
    zapamiętaniem. Zresztą muzyka była spokojniejsza, a orkiestra
    bardziej dostojna.
    - Całkowicie się z tobą zgadzam - przy tak nęła Maddy,
    wychylajÄ…c kolejny kieliszek szampana.
    - Prawda, \e jest zachwycajÄ…ca? - szepnÄ…Å‚ Blake Jeffersonowi do
    ucha.
    - Która? - spytał zagadnięty, starając się mówić nie za głośno,
    ale tak', by przyjaciel go usłyszał. Na wszelki wypadek
    odwrócił się do Sylvie plecami. - Maddy czy Sylvie?
    - Maddy - odparł Blake, przekonany o oczywistości swej oceny.
    Zaraz jednak pokręcił głową i dodał: - Chocia\ muszę przyznać,
    \e twojej pani te\ niczego nie brakuje.
    - Nie jest "moja panią" - pedantycznie sprostował Jefferson. Był
    przekonany, \e on i Sylvie widzÄ… siÄ™ dzisiaj pierwszy i ostatni
    raz w \yciu. - Ale poza tym całkowicie się z tobą zgadzam
    - uzupełnił swoją odpowiedz, mierząc Sylvie pełnym podziwu
    spojrzeniem.
    Blake z oburzeniem popatrzył na przyjaciela. - Zlituj się, Jeff,
    mówisz o niej tonem analityka oceniającego naj świe\szy raport
    o stanie amerykańskiej waluty. Nie masz do czynienia z war-
    tością dolara, tylko \ywą kobietą z krwi i kości. Doceń ją, na
    Z netu - Irena
    litość boską! Z tego, co słyszałem, tlurny mę\czyzn zawsze
    ubiegały się o jej łaski!
    Obserwując rozmawiającą z jednym z gości Sylvie, Jefferson
    wcale się temu nie dziwił. Aączyła w sobie nieposkromiony
    temperament z wielką delikatnością. Pół diabła, pół anioła.
    Swoim spojrzeniem potrafiła rozpalić serce ka\dego
    mÄ™\czyzny. CoÅ› siÄ™ tu jednak nie zgadza.
    - Ale skoro tak, to dlaczego skorzystała z usług agencji
    kojarzenia par? - zapytał rzeczowo.
    Blake jakby się zawahał.
    - Właściwie to nie ona - odparł w końcu.
    - Jak to? - zdumiał się Jefferson.
    Blake namyślał się chwilę, nim odrzekł:
    - To siostry Sylvie umówiły ją bez jej wiedzy. Jefferson
    zaniemówił. A zatem Sylvie, tak samo jak on, jest tutaj nie z
    własnej woli. Została, tak samo jak on, skłoniona do tego przez
    inne osoby. Mają więc jednak coś ze sobą wspólnego. Sylvie
    równie\ uległa intrydze bliskich.
    Ta myśl tak go rozweseliła, \e Sylvie, która w tej akurat chwili
    spojrzała na Jeffersona, zobaczyła uśmiech na jego twarzy.
    Mo\e mimo złych początków wieczór nie będzie stracony,
    pomyślała. Mo\e Jefferson potrzebuje czasu, by się rozkręcić.
    Był przy swojej nieco sztywnej elegancji wcale pociągającym
    mÄ™\czyznÄ….
    - Zciągnęłam tu dzisiaj całą miejscową śmietankę - mówiła
    tymczasem Maddy, rozglądając się po sali błyszczącymi z
    podniecenia oczami.
    - Ci wszyscy ludzie to pani znajomi? - zainteresował .się
    Z netu - Irena
    Jefferson. Trudno mu było uwierzyć, by jedna osoba mogła
    mieć a\ tak szeroki krąg znajomych. Ale, z drugiej strony, po co
    miałaby zapraszać nieznajomych? Była nadal bardzo atrakcyjna,
    ale dawno miała za sobą wiek, kiedy na szkolne albo
    uniwersyteckie imprezy zwołuje się kogo popadnie.
    Jednak\e odpowiedz Maddy w pewnym sensie potwierdziła
    takie przypuszczenie.
    - SÄ… tu moi przyjaciele i znajomi, ludzie odwiedzajÄ…cy galeriÄ™,
    a reszta to po prostu turyści. - Ona mówi powa\nie - z
    uśmiechem dodała Sylvie, widząc niedowierzające spojrzenie
    Jeffersona.
    Poczuł na szyi jej oddech i ciarki przeszły mu po plecach.
    Opanował się jednak, słuchając jej dalszych wyjaśnień. Otó\
    okazało się, \e większość gości to ludzie, których Maddy zna
    równie mało jak on. Jeffersonowi podobny pomysł nie mieścił
    się jednak w głowie. Nie mógł sobie wyobrazić siebie
    zapraszającego na przyjęcie nieznajome osoby. Po co człowiek
    przy zdrowych zmysłach miałby to robić? Mo\e dzisiaj są takie
    zwyczaje. Zresztą niewiele wiedział o urządzaniu przyjęć. Tym
    zajmowała się Donna, a po jej śmierci zapraszanie gości straciło
    sens.
    Maddy albo nie dostrzegła wątpliwości Jeffersona, albo udała,
    \e niczego nie zauwa\a.
    - A naj wspanialsze jest to, \e udało mi się ściągnąć tylu
    wybitnych krytyków - oznajmiła triumfalnym tonem,
    wymieniając jednym tchem serię znanych nazwisk. Wynikało
    stąd, \e w sali znajduje się dwóch krytyków teatralnych, w tym
    jeden z Nowego Jorku, kilku głośnych publicystów piszących
    do najpoczytniejszych gazet, a nawet pewien słynny weteran
    krytyki filmowej.
    Jeffersona szczególnie zdziwiła obecność tego ostatniego,
    Z netu - Irena
    człowieka starej daty, który był mniej więcej w jego wieku.
    - Wśród obecnych mogłabym wskazać paru krytyków, którzy w
    ka\dej sprawie majÄ… zawsze diametralnie odmienne zdanie -
    ciągnęła Maddy takim tonem, jakby mówiła o nader
    pozytywnym zjawisku.
    - I pani to się podoba? - zapytał, usiłując pojąć przyczynę jej
    zadowolenia.
    Maddy była wyraznie zdziwiona jego pytaniem.
    - Oczywiście! - wykrzyknęła z entuzjazmem. Jefferson
    postanowił jednak drą\yć niezrozumiały dla niego dylemat.
    Obracał się dotąd wśród ludzi, którzy uwa\ali, \e wszelkie spory
    nale\y rozwiązywać polubownie, a ju\ na pewno nie nale\y ich
    zaogniać.
    - Lubi pani kłótnie?
    Maddy energicznie pokręciła głową.
    - Nie chodzi o kłótnie, tylko wymianę zdań. O gorące dyskusje -
    wyjaśniła.
    W jego rozumieniu były to synonimy kłótni albo sporów.
    Zaniechał jednak dalszych dociekań, poniewa\ czuł, \e nie
    znajdzie wokół siebie sojuszników. Znajdował się w obcym
    sobie, nieznanym świecie.
    _ Masz do tego prawo - szepnęła mu do ucha Sylvie.
    Znowu ten jej oddech na jego szyi! Jeffersona ponownie
    przeszedł dreszcz. Nie ma co udawać, pomyślał. Sylvie
    niewÄ…tpliwie robi na nim coraz silniejsze wra\enie.
    - Mam prawo? Do czego? - zapytał, odwracając się ku niej. Nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zambezia2013.opx.pl